Polszczyzna, jak każdy inny język, ma swoje ograniczenia. Jednym z nich jest problem z tworzeniem żeńskich form nazw niektórych zawodów czy tytułów. Można się zżymać i organizować akcje mające na celu eliminację przypadków „dyskryminacji” językowej (o której pisałam już na blogu – por. Przykłady „dyskryminacji” językowej – z przymrużeniem oka). Można też z uporem maniaka lansować żeńskie formy. Na nic się to jednak zda, gdyż język – na szczęście – nie znosi sztuczności i pewne słowa czy wyrażenia w wyniku naturalnej selekcji nie przyjmą się i nie będą stosowane przez ogół użytkowników danego języka.

52285174 - woman with constructor helmet and tools happy to do tough work.

Tak dzieje się w przypadku promowanych jakiś czas temu form typu „psycholożka”, „filolożka” itp. Choć utworzone poprawnie pod względem słowotwórczym, na zasadzie analogii do wyrazów takich jak: „nauczycielka”, „kelnerka”, „fryzjerka”, nie są tak powszechnie stosowane jak te wymienione przeze mnie w drugiej kolejności. Dlaczego tak się dzieje? „Nauczycielka” czy „kelnerka” to nazwy neutralne, chociaż wskazujące na płeć osoby reprezentującej określony zawód. „Psycholożka” czy „filolożka” niosą już ze sobą pewne negatywne konotacje. Wyrazy te często używane są ironicznie, lekceważąco lub – co gorsza – ze wskazaniem na brak kompetencji osoby wykonującej daną pracę. Przyznać trzeba, że szum medialny wokół omawianego zagadnienia również nie pomógł sprawie. Wręcz przeciwnie – sprawił, że ironizowanie na temat żeńskich form zawodów i tytułów stało się nierzadką praktyką.

O ile użycie określeń takich jak „psycholożka” czy „filolożka” można jeszcze jakoś uzasadnić, powołując się na wydawnictwa poprawnościowe, w których nadano im kwalifikator „potoczny”, o tyle zastosowanie tworów typu „ministra”, „ministerka” czy „premiera”, „premierka” budzi już większe kontrowersje. Nie chodzi tutaj bynajmniej o ocenianie czy negowanie tych form. Zwracam tylko uwagę, że póki co nie odnotowują ich słowniki, a przynajmniej nie w znaczeniu, o którym mowa w niniejszym artykule. Owszem, wśród haseł słownikowych można znaleźć wyraz „premiera”, ale w sensie „pierwszy publiczny pokaz jakiegoś dzieła”. W artykule hasłowym nie wspomina się o znaczeniu „kobieta premier”.

Trudno z dzisiejszej perspektywy osądzać zjawisko ekspansji żeńskich form. Nie takie też jest zadanie językoznawców, którzy nie mają mocy, aby nakazać używania określonych wyrazów lub zakazać stosowania innych. Wnikliwie problem ten został przedstawiony przez Radę Języka Polskiego, która zajęła stanowisko w omawianej sprawie (por. Stanowisko Rady Języka Polskiego w sprawie żeńskich form nazw zawodów i tytułów).

Zmierzając do konkluzji, należy podkreślić, że wyrażenia typu: „pani premier”, „pani prezes”, „pani minister” są w pełni akceptowalne przez wydawnictwa poprawnościowe. Dodatkowo świadczą o szacunku mówiącego lub piszącego wobec kobiet piastujących dany urząd. Takiego pozytywnego nacechowania nie mają wszak wyrazy: „premiera” czy „premierka”, „prezeska”, „ministra” czy „ministerka”. Do wysnucia powyższego sądu nie trzeba być filolożką, wystarczy odrobina intuicji językowej, którą każdy rodzimy użytkownik języka posiada.

Wydaje się, że problem dotyczący żeńskich form nazw zawodów i tytułów został sztucznie napompowany. Osobiście nie obrażam się, jeżeli ktoś nazwie mnie „filologiem”. Zdaję sobie sprawę z tego, że w języku nie należy szukać sprawiedliwości, gdyż – podążając tym tropem – zaczniemy za chwilę zmieniać inne „dyskryminujące” elementy w naszej gramatyce. Być może pojawią się głosy nawołujące do tego, aby obok rodzaju męskoosobowego utworzyć „żeńskoosobowy” itp. Z pewnością kreuję teraz swego rodzaju „language fiction”, zwracając tym samym uwagę na to, że język najbardziej kocha naturalność oraz prostotę i ma służyć jego użytkownikom. Sądzę, że zwolennicy „naprawiania” polszczyzny powinni pozwolić pozostać niektórym paniom filologami, psychologami, ba, nawet ministrami.

Joanna Gruszczyńska

Dodaj komentarz