Ulicą idzie para i nagle ktoś woła w jej stronę: „Człowieku!”. Kto się obejrzy? Zapewne tylko mężczyzna, jakby wyraz „człowiek” nie odnosił się do osób rodzaju żeńskiego. Interesujący fenomen – trzeba przyznać. Nas nie tyle interesuje jego psychologiczny czy socjologiczny aspekt, co językowy. Jak każde zjawisko ma swoje przyczyny i rodzi określone skutki, wśród których należy wskazać m.in. ekspansję męskoosobowej formy czasownika, np. w konstrukcjach z podmiotem szeregowym. Warto przyjrzeć się temu zagadnieniu, gdyż pozwoli ono zrozumieć wiele procesów zachodzących w polszczyźnie. W artykułach językoznawczych odnotowuje się przykłady „dyskryminacji” językowej kobiety, doszukując się jej zarówno w systemie języka, jak i określonych sytuacjach komunikacyjnych.
Oprócz okoliczności opisanej na początku artykułu można odnotować kilka przykładów nierównego statusu rodzaju męskiego i żeńskiego w samym systemie języka. Do myślenia powinna skłonić kolejność występowania zaimków osobowych: „on”, „ona”, która w pewnym sensie uzasadniona jest tendencją do szeregowania wyrazów zgodnie z prawem rosnących członów. Ale uważa się także, że stanowi ona także odbicie gradacji płci funkcjonującej w języku polskim. I chyba poniekąd jest w tym trochę racji, skoro w liczbie mnogiej występują najpierw „oni”, potem „one” – a tutaj zasada rosnących członów już nie obowiązuje.
Inne zjawisko, któremu warto się przyjrzeć, dotyczy występowania w liczbie mnogiej dwóch rodzajów: męskoosobowego oraz niemęskoosobowego. Pomijając kwestie nazewnictwa, trzeba zwrócić uwagę, że taki podział rodzajowy wskazuje na oddzielenie przedstawicieli płci męskiej od całej reszty. Kobiety zostały, można powiedzieć, „wrzucone do jednego worka” z dziećmi, zwierzętami i rzeczami.
Intersujące wnioski można wyciągnąć również po analizie sytemu leksykalnego, który dostarcza kolejnych dowodów na „dyskryminację” językową. Przykład stanowi sposób nazywania relacji rodzinnych od męskich określeń członków rodziny: babcia i dziadek to „dziadkowie”, ciocia i wujek to „wujostwo”. Ponadto warto zaznaczyć, że istnieją w języku polskim wyrazy, które nie mają w ogóle żeńskich odpowiedników, np. „świadek” czy „szpieg”. Nie ośmieliłabym się też tworzyć tego typu neologizmy.
Co ciekawe – podane przykłady zostały zaczerpnięte z systemu języka, w którym znajdują odzwierciedlenie różne tendencje kulturowe (czasem nieświadomie). „Systemową” podrzędność kobiety ujawnia także analiza etymologiczna tego wyrazu. W polszczyźnie pojawił się on w XVI wieku jako określenie obelżywe, oznaczające „niewiastę wszeteczną, rozpustną”. Etymologicznie łączono go nawet z wyrazami „koba” („kobyła”) lub „kob” („chlew”), chociaż współcześnie odchodzi się już od tej interpretacji A. Brücknera.
W rzeczywistości nie ma co się obrażać na taką „dyskryminację”. Raczej należy zachować zdrowy rozsądek i spojrzeć na zagadnienie z przymrużeniem oka. Dlaczego? Chociażby dlatego, aby nie tworzyć udziwnionych konstrukcji typu „szpiegini” czy „ministra” (forma żeńska od wyrazu: „minister”). Język powinien być naturalny i nie należy, w moim odczuciu, wprowadzać w nim zmian na siłę, które i tak nie przyjmą się wśród użytkowników. A to przecież oni wyznaczają kierunek rozwoju języka polskiego. Co za ulga! Ulga rodzaju żeńskiego!
Joanna Gruszczyńska