Nie jest tajemnicą, że każda branża wypracowuje swój własny język. Powstają nawet specjalne słowniki gromadzące słownictwo lekarzy, wojskowych, policjantów, uczniów i wielu innych grup. Lektura żargonowych zwrotów może stanowić niezłą rozrywkę. Wykonawcy poszczególnych zawodów przypisują bowiem nowe znaczenia wyrazom już istniejącym (tworząc tzw. neologizmy semantyczne, o których była już mowa w artykule „Neologizmy w natarciu”), uzyskując w ten sposób – czasami zupełnie nieświadomie – efekt komiczny. Przykładem takiej neosemantyzacji może być zdanie: „Nie ma wapna na kwadracie”, żywcem wyjęte z uczniowskiego żargonu, a oznaczające, że „rodziców nie ma w domu”.
O ile próbę odgadnięcia ukrytych znaczeń w żargonie uczniowskim można traktować z przymrużeniem oka i jako formę zabawy, o tyle poznawanie korpomowy ma zupełnie inny charakter – rzekłabym – czysto pragmatyczny. Posługiwanie się językiem charakterystycznym dla międzynarodowych korporacji (tzw. nowomową korporacyjną, czyli „korpomową”) ma swoje uzasadnienie. Po pierwsze, ułatwia komunikację pomiędzy współpracownikami; po drugie – świadczy w pewnym sensie o profesjonalizmie danej osoby, dowodzi znajomości branży; po trzecie – wyklucza poza nawias dyletantów, osoby, które nie znają się na rzeczy. Ta ostatnia przesłanka okazuje się bardzo przydatna podczas wstępnej rekrutacji na określone stanowisko w korporacji. Spora część kandydatów sama zrezygnuje z aplikowania, jeśli przeczyta, że pracodawca gwarantuje „start-up-ową atmosferę pracy” lub „chillout room z wygodną kanapą”. Jeszcze większą niepewność i dezorientację wywołają wymagania pracodawcy typu: „gotowość do zdobywania wiedzy i ciągłego podnoszenia know-how w obszarach technologii wykorzystywanych w digital media” czy „zarządzanie roadmapą” (cytaty zaczerpnięte z autentycznych ofert pracy zamieszczonych na portalu www.pracuj.pl).
Jak można zauważyć, zdecydowana większość sformułowań korpomowy to wyrazy zaczerpnięte z języka angielskiego. Dlatego też język korporacji określa się mianem „ponglishu”. Żeby pracownik korporacji osiągnął „target” („cel”), dobrze wypadł przed „managerem” („przełożonym”), nie zawalił „kejsa” („sprawy”, od ang. „case”), wyrobił się ze wszystkim do „EOD” („na koniec dnia”, od ang. „end of the day”), mógł zostać „FTE”, czyli „full time employee” („pełnoetatowym pracownikiem”), nie ma wyjścia – musi opanować te „korposformułowania”. Do listy „na dobry początek” dodałabym jeszcze: „deadline” („ostateczny termin wykonania projektu”), „ASAP” („najszybciej jak się da”, od ang. „as soon as possible”) czy „PFA” („wiadomość z załącznikiem”, od ang. „please find attached”). Oto – można powiedzieć – słowniczek (pardon! „Glossary”) początkującego „korpoludka”. Oczywiście, lista nie została wyczerpana. Mnogość branż, do których wtargnęła korpomowa, sprawia, że słowniczek ten osiągnął całkiem pokaźne rozmiary (więcej na ten temat: http://www.newsweek.pl/polska/korpomowa-dla-poczatkujacych,107371,1,1.html).
Gdzie jest haczyk?
Osoby posługujące się korpomową zapominają, że nie komunikują się tylko ze swoimi współpracownikami. Ponglish zaczyna bowiem wychodzić poza budynki korporacji. Często bywa tak, że oddany firmowym „kejsom” „FTE” również w domu musi „sfokusować się na taskach” („skupić się na zadaniach”). Język polski powoli przestaje się być językiem polskim. Staje się hybrydą, dziwnym tworem łączącym angielskie słownictwo z polską deklinacją. Dopóki korpomowa służy określonym celom, przyspiesza komunikację (wiadomo – „deadline”…), dopóty nikt nie będzie kwestionował zasadności jej użycia. Gdy dzieje się jednak tak, że zamiast językiem polskim posługujemy się ponglishem bez wyraźnego uzasadnienia, wówczas wbijamy kolejny gwóźdź do trumny z napisem „piękna polszczyzna”.
Joanna Gruszczyńska