-
Pozdrowienia z wakacji
Przed nami szczyt sezonu urlopowego. Zapewne wkrótce niejeden z nas otrzyma pozdrowienia z wakacji od bliższych i dalszych znajomych. Szczęściarze dostaną pocztówki, reszta SMS-y. Wysyłanie kartek pocztowych, potocznie zwanych pocztówkami, odchodzi do lamusa i być może za parę lat już tylko dzieci w szkołach będą się uczyły, jaką funkcję one niegdyś spełniały.
Mniej zachodu jest z wysyłaniem SMS-ów, dlatego cieszą się one taką popularnością. Nie trzeba biegać za pocztówkami i znaczkami czy szukać skrzynek pocztowych. Nie trzeba pamiętać adresów wszystkich znajomych. Dlatego wykażmy odrobinę wyrozumiałości wobec urlopowicza i cieszmy się z wakacyjnych pozdrowień, z tego, że ktoś o nas pamiętał i postanowił zdać nam relację z miejsca swego aktualnego położenia.
Aby jednak odbiorcy nie popsuć radości z otrzymanych od nas serdeczności, zadbajmy o ich poprawność językową. Zdaję sobie sprawę, że w czasie wakacji zarówno nadmiar słońca, jak i nauki ortografii może niekorzystnie odbić się na naszym samopoczuciu. Z kolei całkowite unikanie jednego i drugiego pociąga za sobą katastrofalne skutki. Dlatego jeżeli już wchodzimy w rolę korespondenta-podróżnika, nie zapominajmy o podstawowych regułach ortograficznych. W takich podróżniczych relacjach nader często pojawiają się nazwy geograficzne, a te potrafią zabić ćwieka. Pewnym uproszczeniem byłoby orzec, że wszystkie nazwy tego typu w całości zapisujemy dużą literą. Co jednak w sytuacji, gdy wyrazom określającym miejsce towarzyszą wyrazy pospolite?
„Morze Bałtyckie” albo „morze Bałtyk”, „góra Kilimandżaro” czy „Góra Kościuszki”?
Wymienione wyżej wyrażenia ujawniają, że z zapisem nazw geograficznych część wczasowiczów może mieć niemały kłopot. Mimo urlopowych nastrojów nie powinniśmy stosować tutaj zasady, że skoro to takie skomplikowane, to nie obowiązują nas żadne normy. Odrobina przyzwoitości, także tej ortograficznej, jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Aby bez trudu radzić sobie z zapisem nazw miejscowych, należy przyswoić sobie dwie proste reguły.
Pierwsza z nich brzmi: „Jeśli nazwa własna składa się z dwu członów i człon drugi jest rzeczownikiem w dopełniaczu lub przymiotnikiem w mianowniku, oba człony pisze się wielką literą” (podaję za sjp.pwn.pl). Dlatego obowiązują zapisy „Góra (kogo?) Kościuszki”, „Morze (jakie?) Bałtyckie”. Jeżeli natomiast drugi człon w nazwie jest rzeczownikiem i pozostaje nieodmienny, wówczas pierwszy wyraz traktujemy jako pospolity i obowiązuje nas zapis małą literą. W przypadku drugiej zasady można również pomóc sobie w inny sposób. Otóż, w wyrażeniach z wyrazem pospolitym zapisanym małą literą nazwa własna może istnieć samodzielnie – i zazwyczaj tak funkcjonuje w tekstach. Piszemy częściej „Bałtyk” niż „morze Bałtyk”, „Kilimandżaro” niż „góra Kilimandżaro”. Warto zwrócić uwagę, że w przypadku konieczności zapisania całego wyrażenia wielkimi literami, nie ma możliwości, aby część nazwy funkcjonowała samodzielnie, np. „Kościuszki” czy „Bałtyckie” (jeśli już, to nazwa taka została wyrwana z kontekstu).
Wakacyjny luz nie zwalnia (niestety!) nikogo z konieczności przestrzegania zasad poprawności językowej. W mojej ocenie lepiej już zrezygnować z napisania pozdrowień, aniżeli narazić się później na kąśliwe uwagi znajomych, do których wysłaliśmy pozdrowienia zawierające błędy ortograficzne. A jest ryzyko, że takie usłyszymy, zwłaszcza od tych, którzy pozazdroszczą nam urlopu na Wyspach Zielonego Przylądka albo wyspie Bali. Czyż nie?
Joanna Gruszczyńska
-
Jak poprawnie zapisywać skróty?
Temat wydaje się jak najbardziej na czasie. Współcześnie skróty są obecne wszędzie. Królują na Facebooku i w SMS-ach, pojawiają się w notatkach i artykułach prasowych. Niezbędne okazują się w instrukcjach obsługi i komunikatach wyświetlanych na panelach różnych urządzeń elektronicznych, a tłumaczeniem takich tekstów zajmuje się właśnie firma Netlinguist (por. Tłumaczenia techniczne). Skróty stały się nieodłącznym elementem codziennej komunikacji. Dlatego też warto się im przyjrzeć bliżej.
W umieszczonym na naszym blogu artykule pt. „Tłumaczenia techniczne warto zlecić profesjonalistom!” była już mowa o tym, jak poprawnie skracać oznaczenia miar czy zapisywać jednostki fizyczne. Zagadnienie pisowni skrótów wymaga jednak szerszego omówienia. Warto zajrzeć do internetowego słownika języka polskiego, by się przekonać, jak złożoną kwestią jest ich stosowanie.
Wypadałoby zacząć od tego, że skrót w języku polskim powinien kończyć się na spółgłoskę. Wydawać by się mogło, że jest to rzecz oczywista. Okazuje się jednak, że część użytkowników polszczyzny, zwłaszcza tych młodego pokolenia, na wzór języka kultury hip-hopowej zaczęła stosować też skróty zakończone na samogłoskę. Jednakże na fali tej nowej mody Rada Języka Polskiego nie zmieniła wcale swojego stanowiska w omawianej sprawie i skróty nadal muszą kończyć się na spółgłoskę. Można tutaj oczywiście wskazać nieliczne wyjątki, wśród nich m.in.: „a.” = „albo” czy „o.” = „ojciec”.
Wiele zapytań odnośnie do pisowni skrótów w internetowych poradniach językowych sprowadza się do tego, jak ów skrót należy zakończyć. Chodzi o dwie problematyczne sytuacje.
Pierwsza z nich dotyczy pisowni inicjałów imion, w których pojawiają się dwuznaki, czyli „cz”, „sz”, „dz”, „rz”. Rada Języka Polskiego wypowiedziała się jednoznacznie w tej kwestii, ustalając, że w zapisie powinna zostać tylko pierwsza litera wyrazu. Skrót imienia „Czesław” przyjmie zatem postać „C.”, a „S.” to inicjał imienia „Szymon”. Ustalono również, że jedynym dwuznakiem stosowanym w inicjałach pozostanie „ch”, zarówno w odniesieniu do polskich, jak i obcych nazw własnych. Przywołując w tekście twórcę „Opowieści wigilijnej”, powinniśmy zatem zastosować zapis: „Ch. (od Charles) Dickens”.
Druga wątpliwość odnosi się do zakończenia skrótów w przypadku, gdy w wyrazie pojawia się spółgłoska miękka, na którą ów skrót ma się kończyć. Rozwiązanie tej zagadki sprowadza się do ustalenia, czy owa miękkość spowodowana jest przez „i” czy też oznaczona jest znakiem diakrytycznym. Jeżeli mamy do czynienia z pierwszą opcją, wówczas skrót kończymy na spółgłosce bez oznaczania jej miękkości. W praktyce oznacza to, że skróty wyrazów takich jak: „łacina”, „godzina”, „tysiąc” będą wyglądać następująco: „łac.”, „godz.”, „tys.”. Można przypuszczać, że sytuacja przedstawia się inaczej w przypadku zapisu skrótu, kiedy ten kończy się na spółgłoskę miękką oznaczoną znakiem diakrytycznym. Wówczas trzeba tę miękkość uwzględnić w zapisie. Dlatego skrót wyrazu „żeński” przybiera postać „żeń.”
Niniejszy artykuł nie wyczerpuje zagadnienia pisowni skrótów. Stanowi on zaledwie wstęp do podjęcia głębszych rozważań na ten temat. Można go natomiast potraktować jako niezbędnik, który w skondensowanej formie (jak zresztą na problem dotyczący pisowni skrótów przystało) podaje najistotniejsze informacje. Wśród nich najważniejsza wydaje mi jednak ta, że nie wolno doprowadzić do sytuacji komunikacyjnej, w której skrót staje się nieczytelny, a jego rozszyfrowanie zajmuje sporo czasu i zachodu. Wówczas skrót traci swoją podstawową funkcję. Zamiast oszczędzić czasu, zmusza „deszyfratora” do jego marnotrawienia.
Joanna Gruszczyńska
-
Neologizmy w natarciu
Ponoć „czas się nie śpieszy – to my nie nadążamy” – powiedział Lew Tołstoj. Myśl ta doskonale przystaje do zjawiska występowania neologizmów w polszczyźnie. Uważam, że to zagadnienie jest jednym z bardziej fascynujących dla językoznawcy, gdyż pokazuje tempo zmian zachodzących w języku. Co więcej, neologizmy stanowią kopalnię wiedzy na temat tego, co aktualnie dzieje się w sferze kulturalnej, politycznej czy społecznej danego narodu. Wystarczy przywołać takie twory jak „pisowiec” czy „kodziarz”, by dowieść słuszności powyższego twierdzenia.
Warto zwrócić uwagę na fakt, że współcześnie neologizmy w niewielkim stopniu pełnią swoją pierwotną funkcję – tj. nazywanie przedmiotów, zjawisk, które wcześniej nie istniały. Temu służą głównie tzw. neologizmy słowotwórcze (np. „zmywarka” czy „bankomat”). Dzisiaj nowe wyrazy lub połączenia wyrazowe tworzy się często dla zabawy, a ich zadaniem jest przyciągnąć uwagę odbiorcy – wykorzystują je zatem copywriterzy i dziennikarze, którzy szukają chwytliwych haseł, które zapewnią ich autorom popularność. Jeśli taki wyraz lub sformułowanie się przyjmą, wówczas sukces gwarantowany.
Współcześnie na topie są tzw. neosemantyzmy, czyli istniejące już w języku wyrazy, którym nadano nowe znaczenie. Wystarczy wymienić tutaj takie wyrazy jak: „gwiazda” (pierwotnie – „ta na niebie”, współcześnie także „sławna osoba”), dialog (pierwotnie – „rozmowa”, dzisiaj, zwłaszcza w polityce – „rodzaj negocjacji”), wirus (pierwotnie – „organizm wywołujący chorobę”, obecnie – „złośliwe oprogramowanie”), popularna swego czasu „masakra” (o której już była mowa na blogu – czyt. „Moda językowa”) czy wreszcie fraza „Lubię to” (dzisiaj kojarzona bez wątpienia z Facebookiem).
Ze zjawiskiem neosemantyzacji nierozerwalnie wiąże się funkcjonowanie tzw. neologizmów frazeologicznych, czyli połączeń wyrazowych, którym nadano nowe znaczenie. Należą tutaj takie sformułowania jak: „okrągły stół”, „czarna dziura” (obecne już jakiś czas w polszczyźnie) czy „kopara opada” albo „brawo ty”, czyli tzw. „świeżynki” (na marginesie warto dodać, że „świeżynka” to również neosemantyzm; wyraz oznaczający „mięso tuż po uboju”, a dzisiaj często używany na określenie jakiejś „nowości”).
Bezsprzecznym pozostaje fakt, że największej kreatywności wymagają neologizmy artystyczne, wykorzystywane nie tylko przez poetów, ale z powodzeniem stosowane również przez copywriterów czy dziennikarzy. Niedoścignionym mistrzem w tym temacie był Bolesław Leśmian. Dowodzi tego fakt, że jego twory nazywa się nawet „leśmianizmami”. Wśród nich na uwagę zasługują m.in: „bezśmiech”, „zniszczota”, „zamrocz”, „bezświat” i wiele innych (te zacytowane pochodzą tylko z jednego wiersza pt. „Topielec”). Powinny one przypaść do gustu współczesnym użytkownikom języka, gdyż – warto zwrócić na to uwagę – pozwalają w ekonomiczny sposób nazwać pewne zjawiska, które normalnie wymagają użycia peryfrazy (opisu). Zamiast pisać czy mówić o „stanie, w którym się nie śmiejemy”, wystarczy posłużyć się neologizmem „bezśmiech”. Tego typu wyrazy wychodzą naprzeciw współczesnej tendencji do oszczędzania wysiłku objawiającej się także w języku.
Nawiązując do przywołanej na początku myśli Lwa Tołstoja, trzeba stwierdzić, że doprawdy trudno nadążać nie tylko za samym czasem, ale przede wszystkim za zmianami, jakie niesie. Każdy nowy dzień przynosi też jakieś zmiany w języku. Przyznać trzeba, że trudne zadanie stoi dzisiaj przed językoznawcami, gdyż próba uporządkowania tego, co obecnie dzieje się w polszczyźnie, stanowi nie lada wyzwanie. To, co jeszcze wczoraj w języku było „trendy”, być może dzisiaj jest już „passé”. Bynajmniej to nie powód do narzekania – wręcz przeciwnie. W mojej opinii dowodzi kreatywności i niezwykłej wyobraźni użytkowników języka polskiego. „Brawo my!” (sic).
Joanna Gruszczyńska
-
„Kończ waść, wstydu oszczędź” – rzecz o wulgaryzmach
Wróbelek jest mała ptaszyna,
wróbelek istota niewielka,
on brzydką stonogę pochłania,
lecz nikt nie popiera wróbelka.Więc wołam: Czyż nikt nie pamięta,
że wróbelek jest druh nasz szczery?!
………………………………………………..
Kochajcie wróbelka, dziewczęta,
kochajcie, do jasnej cholery!Skoro wiosna rozpoczęła się na dobre, jej pierwsze oznaki powinny pojawić się również na naszym blogu! Wiersz Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego doskonale wprowadza nas w wiosenny klimat. Jednakże uważny czytelnik dostrzeże w nim pewien dysonans. Otóż, nieoczekiwanie pojawia się w nim wyrażenie niegdyś funkcjonujące jako wulgarne.
Przywołany tekst może wywołać konsternację. Zastanawia mnie tylko, czy takową powodują również wypowiedzi zasłyszane w telewizji? Moja uwaga dotyczy sposobu, w jaki współcześnie wypowiadają się dziennikarze programów rozrywkowych. Nader często można od nich usłyszeć, że któryś z nich „się wkurzył”. Kiedyś użycie takiego sformułowania było nie do pomyślenia, a obecnie stanowi pewną normę. Tak samo jest z „jasną cholerą”, której dzisiaj nikt nie odczuwa jako wulgarnej.
Wulgaryzmy zawitały jednak na salony. Stanowi to konsekwencję rozluźnienia norm społecznych, co znalazło swoje odbicie w słownictwie, jakim się posługujemy. Zresztą na marginesie warto zauważyć, że każda zmiana społeczna pociąga za sobą zmiany w języku. Ba, to właśnie tam znajduje swoje ujście, a poprzez analizę językoznawczą da się opisać otaczającą nas rzeczywistość (takie działanie doczekało się nawet odrębnej metodologii i nazywa się je badaniem językowego obrazu świata).
Skąd taka popularność niecenzuralnych słów? Wiele czynników w mojej ocenie złożyło się na rozpowszechnienie wulgaryzmów. Zaczęły pojawiać się one w filmach – początkowo w typowo męskim kinie (por. „Psy”), później nawet w produkcjach adresowanych dla kobiet (np. „Lejdis”). Na porzuceniu tematów tabu, nazywaniu „rzeczy po imieniu” i nieprzebieraniu w słowach opiera się muzyka hip-hopowa, popularna zwłaszcza wśród młodzieży. Swoje trzy grosze dorzucili również politycy, którzy z mównicy sejmowej nieraz rzucali mięsem. Wystarczy chyba przykładów, by dowieść, że wulgaryzacja jest wszechobecna. Nic dziwnego zatem, że przeniknęła do języka zwykłego Kowalskiego.
Dziwić może jednak stwierdzenie, że wulgaryzmy spełniają nieraz ważną funkcję. Wiersz Gałczyńskiego bez sformułowania „do jasnej cholery” nie wyróżniałby się niczym szczególnym. Wykorzystanie dosadnych słów na co dzień również znajduje nieraz swoje uzasadnienie. Pozwala „oczyścić się” ze złych emocji. Szkopuł polega jednak na tym, że trzeba wiedzieć, w jakich okolicznościach można sobie pozwolić na użycie niecenzuralnego wyrazu. Na pewno taką okolicznością nie jest debata publiczna. Ludzie wypowiadający się na forum dodatkowo i zupełnie niepotrzebnie utrwalają w ten sposób złe nawyki językowe.
Dziennikarz zamiast się „wkurzać się”, mógłby się na przykład „irytować”, „bulwersować”, „wściekać” czy nawet po sienkiewiczowsku „rozsierdzać”. Co prawda, użycie ostatniego czasownika mogłoby świadczyć o pewnej manierze językowej, ale i ona byłaby lepsza niż „wkurzanie się”, które jest bardzo pospolite (na marginesie warto dodać, iż łaciński wyraz „vulgaris” oznacza właśnie pospolity).
Można się oczywiście rozwodzić nad tym, czy dane słowo, wyrażenie rzeczywiście należy zaklasyfikować do wulgaryzmów. Uznane w dziedzinie językoznawstwa autorytety nie pozostawiają wątpliwości co do tego, że „wkurzać się” ma taki właśnie charakter (A. Grybosiowa, J. Miodek). I nie chodzi tutaj o to, by teraz rozpocząć dyskusję dotyczącą tego, co jest wulgaryzmem, a co nie. W mojej ocenie wystarczy, że zawsze będziemy posługiwać się takim słownictwem, by nie usłyszeć również Sienkiewiczowskiego: „Kończ waść, wstydu oszczędź”.
Joanna Gruszczyńska
-
Udziwnianie w języku jest passé
Dawno już minęły czasy, kiedy obco brzmiące słowa padające z ust czyniły z nas światowców. Obecnie posługiwanie się wyrazami obcego pochodzenia nikogo nie dziwi. Stało się tak oczywistym zjawiskiem w języku, że nie odczuwa się już nawet obcości pewnych słów. Ale diabeł jak zwykle tkwi w szczegółach. Być może dlatego ci, którzy nadal chcą uchodzić za „otrzaskanych”, wpadli na inny pomysł, by uczynić swoją mowę bardziej światową. Zaczęli posługiwać się wyrazami z kategorii książkowych, rzadko spotykanych, a czasem wręcz o charakterze archaicznym. To wszystko razem zmiksowane daje mieszankę wybuchową.
Opisane zjawisko bez trudu można dostrzec w języku polityki. Udziwnianie jest tutaj na porządku dziennym. Świetnie skomentował to prof. Jerzy Bralczyk, mówiąc: „Język polskiej polityki miota się pomiędzy Scyllą dyskursu narodowo-katolickiego a Charybdą poprawności politycznej i eurożargonu”. Bycie politykiem obliguje do posługiwania się określonym słownictwem – to prawda. Z faktu pełnienia ważnej funkcji nie wynika jednak konieczność wplatania do swojej wypowiedzi wyrazów, których nie rozumie ogół społeczeństwa, a które tylko „ładnie wyglądają”. Nie chodzi o to, by posługiwać się prostackim językiem, ale o to, by język polityka cechowała prostota. Zastanawia mnie na przykład, ile rodaków wie dokładnie, co oznacza popularne ostatnio wyrażenie „rating Polski”. No właśnie…
O ile zachowania językowe polityków da się jeszcze wytłumaczyć koniecznością zaistnienia na scenie politycznej, o tyle językowe zabiegi upiększające przeciętnego Kowalskiego przybierają nieraz groteskowy charakter niczym w skeczu Kabaretu Moralnego Niepokoju pt. „Wizyta księdza”, w którym małżonka w rozmowie z duchownym raczy słuchaczy takimi oto soczystymi kawałkami: „Natenczas onegdaj jesteśmy tudzież (…) ogromnież radzi z wizyty”, „Ileż natenczas obrazów było tutaj ich”. Trzeba przyznać, że w kategorii tekstów kabaretowych to istny majstersztyk. Gorzej, gdy tego typu kwiatki przenikają do codziennego języka.
Obok naszpikowania wypowiedzi wyrazami obcego pochodzenia lub nazbyt patetycznie brzmiącymi słowami trzecim zjawiskiem, które da się odnotować w kategorii udziwnień językowych, jest układanie rymowanek. Samo rymowanie nie należy do działań szczególnie szkodliwych, jednakże gdy przyjrzymy się tej manii w odniesieniu do układania życzeń świątecznych, wówczas nabieramy zgoła odmiennego przekonania. Nie sądzę, aby ktokolwiek wyczekiwał z utęsknieniem z okazji nadchodzących świąt życzeń w stylu: „kolorowych jajeczek, rozczochranych owieczek…”. Może i są one zabawne, ale problem z rymowanymi życzeniami polega na tym, że dzisiaj już chyba nikt ich nie czyta. I to nie bynajmniej dlatego, że od kolejnego znajomego otrzymaliśmy SMS-a z tym samym wierszykiem, który wcześniej wysłała nam ciocia. Rzecz w tym, że po pierwsze każdy chce być potraktowany indywidualnie, a po drugie – i chyba ważniejsze – wierszowane życzenia otrzymujemy już od ładnych paru lat i trochę się nam znudziły. Może warto zaapelować zatem, aby z okazji zbliżających się świąt darować sobie wysyłanie gotowców, zwłaszcza tych rymowanych, i ułożyć coś od siebie. Tak po prostu – by trafiało prosto w serce. Udziwnienia językowe zostawmy politykom.
Tymczasem życzymy naszym czytelnikom, aby podczas świąt naprawdę odpoczęli i to nie tylko od wyszukanych zabiegów językowych.
Joanna Gruszczyńska
-
Kłopotów z dopełniaczem ciąg dalszy
O tym, że dopełniacz jest najbardziej kłopotliwym przypadkiem, była już mowa w poprzednim artykule poświęconym deklinacji wyrazów takich jak: „talerz”, „nóż” czy „widelec”. Okazuje się, że problematyczność drugiego przypadka nie dotyczy tylko kwestii odmiany. Potrafi on przyprawić o ból głowy również z powodu ortografii, a ściślej rzecz ujmując pisowni wyrazów kończących się w mianowniku na „-ia”, „-ea” oraz „-ja”, a w dopełniaczu uzyskujących zakończenie „-i”, „-ii” lub „-ji”.
Jeżeli przed końcowym „-ja” występuje spółgłoska (w słowach takich jak: „pasja”, „fantazja”, „racja”), wówczas końcówka fleksyjna „-a” zamienia się w dopełniaczu na pojedyncze „-i”. Wyrazy przybierają zatem postać: „pasji”, „fantazji”, „racji”. Warto zauważyć, że błędy dokonywane w tej kategorii należą do niezwykle rzadkich.
Nieco gorzej sprawa wygląda w przypadku słów kończących się na „-ja”, ale z poprzedzającą to zakończenie samogłoską. Chodzi tutaj o takie przykłady jak: „Troja”, „epopeja”, „szyja”, „żmija”. W odniesieniu do tego typu wyrazów całą sylabę „-ja” należy zamienić w dopełniaczu na pojedyncze „-i”, niezależnie od tego, jaka samogłoska stanowi tę uprzednią. Przywołane wyżej leksemy przybiorą zatem odpowiednio postać: „Troi”, „epopei”, „szyi”, „żmii”. Konsternację może wywoływać słowo „żmii” ze względu na zbieg dwóch „-i” w zakończeniu. Nie jest to bynajmniej wyjątek od reguły. Taka sytuacja powtórzy się za każdym razem, kiedy w wyrazie, w podstawowym przypadku, przed zakończeniem „-ja” wystąpi samogłoska „-i” (por. „rakija”, „rakii”).
Wśród leksemów rodzaju żeńskiego z pojedynczym „-i” w dopełniaczu należy także wskazać grupę takich, które w mianowniku mają zakończenie „-ea”, np. „idea”, „Korea”. Wydaje się jednak, że nie nastręczają one większych trudności w zapisie pozostałych form przypadków zależnych (por. „idei”, „Korei”).
Zupełnie inaczej rzecz się przedstawia w odniesieniu do wyrazów zakończonych na „-ia”. Oto kategoria sprawiająca najwięcej kłopotów ortograficznych ze względu na konieczność rozróżnienia, czy dany leksem to wyraz rodzimy lub przyswojony czy też obcego pochodzenia. Dlaczego ma to znaczenie? Otóż, w przypadku tych drugich w zakończeniu dopełniacza powinno pojawić się podwójne „-i”. Mowa tutaj o takich wyrazach jak: „mitologia”, „komedia”, „historia” i wielu innych. Trzeba zauważyć jednak, iż nie każdy posiada na tyle rozbudzoną świadomość językową, że potrafi bez trudu odgadnąć, które słowo należy do tych obcego pochodzenia, a które nie. Wówczas można wykorzystać własne zmysły – wystarczy posłuchać, jak brzmi dany wyraz. Jeżeli w zakończeniu drugiego przypadka wyraźnie słyszalne jest wydłużone „-ji”, wtedy zyskujemy pewność, że w zapisie wystąpi podwójne „-i” („mitologii”, „komedii”, „historii”). W wyrazach rodzimych lub przyswojonych usłyszmy z kolei krótkie „-i” i dlatego w dopełniaczu pojawi się pojedyncze „-i” na końcu (np. „jaskini”, „Kasi”).
Wybór pomiędzy pojedynczym lub podwójnym „-i” albo też zakończeniem „-ji” bardzo często stanowi problem ortograficzny, ba, swego czasu był to nawet „problem wagi państwowej” – by wspomnieć pewien zapis w księdze kondolencyjnej, który stał się przedmiotem drwin na długie miesiące. Tego rodzaju gaf chyba się nie wybacza… Warto więc przyswoić sobie kilka prostych zasad opisanych w niniejszym artykule, aby później nie oczekiwać „w nadzieji” (ups!), że błędu drugiej kategorii może jednak nikt nie dostrzeże.
Joanna Gruszczyńska
-
Karnawałowy savoir-vivre językowy
Karnawał trwa w pełni, spragnieni uciech rodacy ochoczo biorą udział w różnego typu zabawach. Wszak sam mistrz z Czarnolasu zachęcał niegdyś słowami: „Miło szaleć, kiedy czas po temu”. Jego słowa nie straciły nic ze swej aktualności. Bawić się można, a nawet trzeba. Warto jednak wcześniej postudiować podręczniki savoir-vivre’u, by nie narazić się podczas zabawy na jakieś faux pas.
Faux pas językowemu mówimy stanowcze „nie”!
W podręcznikach poświęconych kindersztubie zazwyczaj dosyć lakonicznie traktuje się kwestię dbałości o poprawność językową, a ta również decyduje o tym, czy kogoś nazwiemy człowiekiem o nienagannych manierach. Nie jest oczywiście możliwe, aby za sprawą lektury kilku językoznawczych artykułów stać się mistrzem mowy polskiej, jednakże zgłębianie wiedzy w tym zakresie pozwoli uniknąć paru żenujących sytuacji.
Na początek proponuję lekturę artykułu umieszczonego już na naszym blogu, a poświęconego pięciu najczęściej popełnianym błędom (http://www.netlinguist.pl/blog/piec-najczesciej-popelnianych-bledow-jezykowych/), których wyeliminowanie powinno być pierwszym wyzwaniem dla osoby starającej się zabłysnąć w towarzystwie dzięki dobrym nawykom językowym.
Kłopotliwy dopełniacz
Kolejny krok to poznanie zasad odmiany kłopotliwych wyrazów, których będziemy używać podczas towarzyskich konwersacji. Jedną z kategorii takich „kłopotliwych wyrazów” stanowią te nazywające elementy nakrycia stołu. Dobrze by było nie mieć dylematów dotyczących tego, czy powiedzieć, że nie ma „widelcy” czy „widelców”, a może brakuje również „noży” albo „nożów” i na nieszczęście nie można znaleźć jeszcze „talerzy”, a może „talerzów”??? Niejeden pójdzie na łatwiznę i poprosi zwyczajnie o sztućce. Oby tylko użył formy mianownika! Jeśli się natomiast rozpędzi i stwierdzi, że nie ma „sztućcy”, to już będzie klops.
No właśnie… Jak powinny wyglądać prawidłowe formy dopełniacza podanych wyrazów, których używamy nader często, nie tylko w karnawale? O ile w zaciszu domowym można sobie pozwolić na małe grzeszki językowe, o tyle w towarzystwie niekoniecznie jest to mile widziane. Na domiar złego w przypadku nazw sztućców nie możemy podeprzeć się żadną skuteczną regułą. Nie ratuje nas ta mówiąca o występowaniu określonych końcówek dopełniacza po spółgłoskach historycznie miękkich, ponieważ zarówno -c, jak i -ż oraz -rz do takowych należą. Dlatego czas rozstrzygnąć kwestie problematycznych form. Otóż, należy powiedzieć, że nie mamy „sztućców”, czyli „widelców” oraz „noży” i brakuje nam także „talerzy”. Te formy wypada po prostu zapamiętać.
A nuż, widelec
Okazuje się, że kłopotów językowych z wyrazami nazywającymi sztućce jest więcej i nie odnoszą się one tylko do najbardziej spornego polskiego przypadka. Problem dotyczy również funkcjonowania frazeologizmu „a nuż, widelec”, często zapisywanego z błędem ortograficznym. Użytkownicy języka sądzą zapewne, że skoro jest „widelec”, to musi też być „nóż”. Tymczasem w podanym związku chodzi o wykrzyknik „nuż”, a nie rzeczownik nazywający przedmiot służący do krojenia czegoś. Wszak w polszczyźnie istnieje sformułowanie „a nuż”, bez dodanego „widelca”. Równie dobrze można powiedzieć: „a nuż dostanę nagrodę”, jak i „a nuż, widelec dostanę nagrodę”. Dodanie „widelca” do dawnego „a nuż” to rodzaj żartu językowego.
Skoro karnawał w pełni, więc i żartować nam wolno, a trawestując początkowy cytat, można by zakończyć słowami: „Miło żartować, kiedy czas po temu”. Dlatego też zachęcam Drogich Czytelników do lektury wiersza Jana Brzechwy pt. „Talerz” utrzymanego w klimacie żartobliwo-karnawałowym, a przy okazji rozstrzygającego inny językowy dylemat: należy powiedzieć, że „talerz stoi” czy „talerz leży”?
Joanna Gruszczyńska
-
Mądrej głowie dość dwie słowie
Dziedziną pozwalającą stosunkowo łatwo i szybko dostrzec zachodzące w języku zmiany jest frazeologia. Stanowi ona swego rodzaju zwierciadło, w którym odbija się nasza rzeczywistość. Pewne związki wyrazowe są wypierane, rzadziej używane, a w ich miejsce pojawiają się zupełnie nowe. Mechanizm ten można z łatwością wytłumaczyć. Z czasem, bez znajomości kontekstu, pewne wyrażenia czy zwroty przestają być zrozumiałe, co prowadzi z kolei do przekształcania tradycyjnych związków frazeologicznych, aby stały się do przyjęcia przez współczesnego odbiorcę. Dzieje się tak na przykład z frazą „Mądrej głowie dość dwie słowie” (modyfikowaną niepotrzebnie na „Mądrej głowie dość po słowie”).
Przywołany frazeologizm przekształcany bywa często ze względu na występującą w nim nietypową formę „słowie”. Na próżno szukać jej we współczesnym słowniku poprawnej polszczyzny, gdyż jest to relikt po tzw. liczbie podwójnej występującej do XVI wieku. Uświadomienie sobie funkcjonowania niegdyś tej liczby (łac. dualis) pozwoli zrozumieć współistnienie w polszczyźnie podwójnych form niektórych wyrazów w odniesieniu do tego samego przypadka.
Do najbardziej popularnych wyrazów przechowujących ślady dawnej liczby podwójnej należą „ręce” oraz „oczy”, które w narzędniku liczby mnogiej przybierają formy: „rękami” lub „rękoma” oraz „oczami” lub „oczyma”. Trzeba zaznaczyć, że obie wersje są poprawne, z tym że druga z nich („rękoma”, „oczyma”) jest rzadziej używana.
Śladów liczby podwójnej w języku polskim można znaleźć więcej. Do takowych reliktów, oprócz wspomnianych wyżej słów „rękoma” i „oczyma”, należy zaliczyć także formę miejscownika liczby pojedynczej „ręku” (występującej obok wersji „ręce”). Warto zauważyć, że owe pozostałości zauważalne są zwłaszcza w odmianie wyrazów nazywających części ciała człowieka. Czy to przypadek? Rzadko jakieś zjawisko obecne w polszczyźnie stanowi kwestię przypadku. Nie inaczej jest tym razem. Liczba podwójna odnosiła się do leksemów występujących parami, a zatem m.in. do podwójnych części ciała. Dlatego zachowała się w deklinacji wyrazów takich jak „ręka”, „oko” czy „ucho”.
Najciekawsza kwestia związana z wpływem dawnej liczby podwójnej na współczesną polszczyznę dotyczy dwojakiej odmiany wyrazów „oko” i „ucho”. Pierwotne znaczenie tych słów jako części ciała wymaga zastosowania deklinacji z zachowaniem form liczby podwójnej. Z kolei formy współczesne (z tematem fleksyjnym „ok-” i „uch-”) pojawiają się w odmianie wyrazów w znaczeniu wtórnym („oko” jako tłusta plama w zupie i „ucho” jako uchwyt). Poprawne zatem będą następujące formy liczby mnogiej: M. „oczy”, D. „oczu”, N. „oczami”/„oczyma” (w znaczeniu pierwotnym), ale i „oka”, „ok” oraz „okami” (w znaczeniu wtórnym). Ta sama sytuacja powtórzy się w przypadku deklinacji wyrazu „ucho”. Możemy powiedzieć, że oto mamy „dwoje uszu” (część ciała) lub „dwa ucha” (uchwyty). Istotne jest, aby zapamiętać, że w przeciwieństwie do form „rękami”/„rękoma”, „oczami”/„oczyma” wyrazów „oczy” i „oka” nie wolno stosować zamienne.
Mądrej głowie dość dwie słowie, więc nie trzeba specjalnie rozwodzić się nad sytuacjami komunikacyjnymi, w których można używać dawnych form liczby podwójnej. Wystarczy wiedza, że takowe istnieją, a świadomość ich pochodzenia oraz fakt, że polszczyzna przechowuje do dzisiaj ślady dawnego języka pozwolą jej użytkownikom na akceptację słów takich jak rzeczony w tytule wyraz „słowie”.
Joanna Gruszczyńska
-
Razem czy osobno? Przedświąteczne dylematy ortograficzne
Święta za pasem, wokoło feeria barw i smaków. Zewsząd jesteśmy mamieni promocjami i wyjątkowymi okazjami. Ten czas to także wyśmienita sposobność do tego, by zająć się kwestią dotyczącą pisowni przymiotników złożonych i połączeń z liczebnikiem pół. Inspiracji wszak dostarcza otaczająca nas rzeczywistość.
Oto sprzedawca zachęca nas do zakupu dwuipółmetrowej choinki, którą można ozdobić zielonosrebrzystymi i zielono-srebrnymi bombkami. W supermarketach są stoiska z półproduktami dla zabieganych, ale też i takie, gdzie można nabyć pół kilograma grzybów, aby samemu przyrządzić pyszne danie. Pół biedy, jeśli znajdzie się ktoś do pomocy w tym zakupowym szaleństwie.
My, co prawda, nie pomożemy w przedświątecznej gorączce, ale służymy radą w zakresie poprawności językowej, by – przygotowując, na przykład, listę zakupów – nie narazić się na komentarze co do poprawności zapisu określonych produktów. W ubiegłym roku
podpowiedzieliśmy, jak unikać błędów podczas składania życzeń (por. Pisownia nazw świąt i obyczajów), w tym roku również staramy się być pragmatyczni.
Pisownia połączeń z liczebnikiem pół rzeczywiście należy do kłopotliwych. Są sytuacje, kiedy nawet to samo wyrażenie zapisujemy dwojako, np. pół żartem, pół serio, ale półżartem. Na podanym przykładzie doskonale można wyjaśnić, jak funkcjonuje jedna z reguł. Jeżeli pół stanowi element wyrazu złożonego, wówczas obowiązuje pisownia łączna, np. półżartem, półgłosem, półmetrowy, dwuipółmetrowy, półpiętro, półprodukt. Jak da się zauważyć, złożenie z liczebnikiem pół może reprezentować różne części mowy (odpowiednio: przysłówek, przymiotnik, rzeczownik). Dlaczego zatem zapisano pół żartem, pół serio? Tutaj obowiązuje zasada mówiąca, że jeżeli występujące obok siebie dwa wyrazy z pół służą określeniu jednego pojęcia, zjawiska czy jednej cechy, wówczas należy zastosować pisownię rozdzielną.
Taki zapis (rozdzielnie) dotyczy także sytuacji, kiedy pół pełni funkcję zwykłego liczebnika ułamkowego, a następujący po nim rzeczownik występuje w dopełniaczu. Podczas świątecznego obiadu wujek z Warszawy może opowiedzieć półżartem pół anegdoty, a ciocia poprosi o pół kieliszka likieru z półlitrowej butelki. Dlatego też na liście zakupów zapiszmy: pół kilograma mąki, ale półkilogramowy płat karpia.
Okazuje się, że nie taki diabeł straszny i pół biedy z tą pisownią liczebnika pół. Rzecz wydaje się bardziej skomplikowana w przypadku pisowni przymiotników złożonych typu zielonosrebrzysty czy zielono-srebrny. Dlaczego? Otóż użycie łącznika zupełnie zmienia znaczenie danego przymiotnika. Zielonosrebrzysty to srebrny z odcieniem zielonego, a zielono-srebrny to zielony i srebrny (np. w paski). Proponuję zatem unikać niepotrzebnego zamieszania i nie wysyłać domowników po zakup takowych bombek choinkowych. Nie sądzę bowiem, aby nasz „domowy zaopatrzeniowiec” zastanawiał się nad różnicą pomiędzy bombkami zielonosrebrzystymi a zielono-srebrnymi. Chyba dobrze jednak, że święta są raz w roku?!
Cóż, pozostaje życzyć Naszym Czytelnikom, aby pod dwuipółmetrową choinką znaleźli wymarzone prezenty, pół tuzina dobrego humoru, a w nadchodzącym roku jak najmniej dylematów ortograficznych.
Joanna Gruszczyńska