• O języku miłości z okazji Dnia Kobiet

    8 marca 2017
    1779 Views

    42115059 - romantic portrait of young people in love

    Zapewne każda z pań, nie tylko od święta, chciałaby usłyszeć chociaż kilka miłych słów od wybranka swojego serca. Sadzę również, że i panowie życzyliby sobie otrzymać życzliwą, czułą ripostę. Tak czy inaczej 8 marca staje się pretekstem do rozważań na temat języka miłości.

    Problem może wydawać się błahy, jednakże w momencie, w którym przychodzi użyć nam sformułowań związanych z uczuciami czy sytuacjami intymnymi, okazuje się prawdziwym wyzwaniem. Skromnym pocieszeniem może być fakt, że podobne rozterki towarzyszyły również bohaterom literackim. O kłopotach z „miłosnym świergotaniem” pisał wszak sam hrabia Fredro, zwracając uwagę na to, że w języku miłości obowiązują inne reguły, że pewnych rzeczy nie można, nie da się albo nie wypada powiedzieć wprost. Dlatego na potrzeby zakochanych powstała swoista metaforyka miłości.

    Wśród najbardziej popularnych i neutralnych płciowo zwrotów kierowanych do ukochanej osoby funkcjonuje apostrofa „kochanie”. Z kolei największy zbiór tego typu sformułowań reprezentują wyrazy związane ze światem przyrody, a ściślej rzecz ujmując nazwy niektórych zwierząt. Ciekawą kwestią jest tutaj zróżnicowanie w używaniu pewnych zwrotów ze względu na płeć osoby, do której czułe słówka są adresowane. Kobiety często nazywają swoich partnerów „misiem”, zapewne dlatego, że instynktownie określenie to kojarzy im się z czymś przyjemnym, z przytulanką. Na marginesie warto dodać, że panowie w różny, niekoniecznie pozytywny, sposób reagują na ten epitet. Trzeba tutaj zachować ostrożność – „miś” bowiem wywołuje również takie skojarzenia jak niezdarność czy ciapowatość. Miał zatem hrabia Fredro rację, pisząc, że tak „trzeba pół, ćwierć słowa”, gdyż można się niepotrzebnie narazić.

    Panie wydają się być w tej kwestii bardziej wyrozumiałe, mimo że nazywane „żabkami” czy „myszkami” także mogłyby się obrazić. O ile „żabkę” da się jeszcze uzasadnić proweniencją baśniową (wiadomo, że pocałowanie żaby przynosiło księżniczkom korzyści), o tyle trudno ustalić jednoznacznie, dlaczego nazwę wskazanego gryzonia stosuje się w języku miłości.

    Rekordy popularności w zakresie czułych słówek bije również „Kotek” czy hipokorystyk (spieszczenie) „Koteczek”, których użycie jest już niezależne od płci. Na tym nie kończy się mnogość określeń zaczerpniętych rodem z Animal Planet. Wśród apostrof funkcjonują wszak powszechnie stosowane „słoneczka” i  „kwiatuszki”. Rodzi się zatem pytanie: dlaczego świat przyrody staje się inspiracją dla wszystkich naśladowców Romea i Julii?

    Człowiek w sytuacjach, kiedy emocje biorą górę, kieruje się instynktem (a zatem dobór słownictwa także ma charakter instynktowny). Wybiera takie wyrazy, które pojawiają się często w jego najbliższym otoczeniu. Potwierdzeniem tego faktu może być analiza leksykalna sformułowań stosowanych podczas kłótni, którą cechuje chociażby częściowa utrata kontrola nad tym, co się mówi. Wówczas zdarza się, że pod adresem bliskiej osoby również padają epitety związane z metaforyką zwierzęcą. Różnica sprowadza się do tego, że w czasie sprzeczki używa się słów, które mają charakter obraźliwy (np. „krowa”, „świnia”, „małpa”, „osioł”, „baran”).

    Nie ulega wątpliwości, że „miłosne świergotanie” wymaga wyczucia i delikatności, wymaga również stworzenia pewnej więzi pomiędzy „świergotającymi”. Jednakże nawet ta okazuje się niewystarczająca w sytuacjach intymnych, kiedy pojawia się na przykład potrzeba nazwania części ciała. Mimo rewolucji obyczajowej wciąż mamy problem z tym, jakim językiem posługiwać się za drzwiami alkowy. W zasadzie istnieje wybór pomiędzy wulgarnymi określeniami a terminami typowo medycznymi. „Misiom” i „żabkom” nie pozostaje zatem nic innego, jak stworzyć własny język miłości. Takie działanie może przynieść tylko same korzyści. Nie dość, że naszej mowy nikt poza nami nie będzie rozumiał (co może okazać się w pewnych sytuacjach niezwykle przydatne), to jeszcze dowiedziemy nadzwyczajnej kreatywności.

    I takiej „twórczości radosnej” życzę z okazji Dnia Kobiet wszystkim tym, którym nieobce są czułe słówka.  

    Joanna Gruszczyńska

    Continue Reading
  • Polszczyzna młodego Polaka

    30 stycznia 2017
    1807 Views

    Miło szaleć, kiedy czas po temu – pisał Jan Kochanowski. Dziś mało kto cytuje mistrza z Czarnolasu, a przyznać trzeba, że jego myśl pozostaje, zwłaszcza w karnawale, niezwykle aktualna. Mimo tej ponadczasowości współczesny młody człowiek raczej nie sięgnie do renesansowych tekstów, by zaanonsować chęć uczestnictwa w zabawie wtedy, gdy pojawiają się ku temu sprzyjające okoliczności. Powie raczej: „nie ma wapna na kwadracie”, co w wolnym tłumaczeniu oznacza: „rodziców nie ma w domu”.

    Skąd to nagłe zainteresowanie polszczyzną młodzieży? Otóż, w nawiązaniu do poprzedniego artykułu na temat plebiscytu na Słowo Roku 2016 wypada wspomnieć również o innym, „konkurencyjnym” głosowaniu na Młodzieżowe Słowo Roku 2016 (http://sjp.pwn.pl/ciekawostki/Mlodziezowe-slowo-roku;199794.html). Wyboru już dokonano, a najbardziej popularnym wyrazem okazał się „sztos”, leksem o wyraźnie pozytywnych konotacjach, oznaczający coś niezwykłego, fantastycznego.

    15231332 - students relaxing in schoolyard teens meadow park laughing campus young

    Językowi nastolatków warto przyjrzeć się nie tylko ze względu na organizowany plebiscyt. To w nim najszybciej odbijają się zachodzące w otaczającym nas świecie zmiany. Przysłówek „najszybciej” wydaje się zresztą kluczowy dla rozważań na temat sposobu mówienia młodych ludzi. Analiza zgłoszonych do głosowania wyrazów ujawnia dwie prawidłowości wynikające z nakazu, by nie marnować czasu na rozwlekłe komunikaty, by powiedzieć coś szybko. Dany leksem ma szansę przyjąć się wśród młodzieży, jeżeli jest wielofunkcyjny (tzn. pełni rolę różnych części mowy w zależności od potrzeb) i stosunkowo krótki, co pozwala na oszczędność czasu i energii. Warto zauważyć, że wskazane kryteria można odnieść do znacznej części wyrazów, które w głosowaniu znalazły się w pierwszej trójce. Oprócz „sztosu” takie właściwości posiadają leksemy „beka” i „masakra”.

    Wśród wyrazów biorących udział w plebiscycie pojawiają się powszechnie znane, ale używane przez ogół społeczeństwa w zupełnie innym kontekście. Ciekawym przykładem do analizy może być tutaj słowo „beka”, które posiada dwa wyjaśnienia w słowniku języka polskiego: 1) zgrubienie od „beczka”; 2) pot. „gruby człowiek”. Wydawnictwo poprawnościowe nic nie wspomina o znaczeniu przypisanym mu przez nastolatków, dla których „beka” to śmieszna sytuacja. Do grupy „powszechnie znanych” można zaliczyć jeszcze wyrazy: „Janusz”/„janusz”, „lamus” czy „cebula”. Łączy je m.in. fakt, że dla przedstawicieli dojrzałego pokolenia nie mają one pejoratywnych skojarzeń, zaś dla młodzieży – wręcz przeciwnie. Wszystkie bowiem nazywają nosicieli jakiejś negatywnej cechy. „Janusz” to człowiek prymitywny, ignorant, „lamus” oznacza kogoś niedouczonego, zaś „cebula” odnosi się do osoby, która nie potrafi zachować się stosownie do sytuacji. Skądinąd, ciekawą sprawą jest, że do określania kogoś nieokrzesanego wykorzystuje się warzywną metaforykę. Wszak w języku potocznym odpowiednikiem młodzieżowej „cebuli” okazuje się „burak”.

    Trudno wskazać, dlaczego wybrano właśnie to imię czy warzywo i nadano im negatywny wydźwięk. Owo działanie, chociaż ma niejasną genezę, posiada sprecyzowany cel. Młodzież pragnie w ten sposób zaznaczyć swoją odrębność, podkreślić tożsamość – a co za tym idzie – odseparować się w pewnym sensie od reszty, która musi się natrudzić, by zrozumieć, o czym „wtajemniczeni” nastolatkowie dyskutują. Takiemu postępowaniu nie można odmówić pragmatyzmu. Zapewne niejeden młody człowiek ucieszy się z faktu, że jego opiekunowie nie potrafią „rozkminić” (czyli zrozumieć), o czym rozmawia z kolegami.

    Próba zrozumienia prawidłowości obowiązujących w polszczyźnie młodzieży sprowadza się do sformułowania oczywistego wniosku. Okazuje się, że każde zjawisko w języku ma swój sens i cel, nawet jeśli trudno wskazać jego genezę.  

    Joanna Gruszczyńska

     

    Continue Reading
  • Językowe podsumowanie roku

    31 grudnia 2016
    1639 Views

    Koniec roku jednych napawa optymizmem, innych wprawia w przygnębienie. Niewątpliwe jednak jest to czas podsumowań wszelkiego typu. Dokonuje się ich w gospodarce, sporcie, kulturze. Wtedy też rozstrzyga się różnego rodzaju plebiscyty. Oto dowiadujemy się, kto okazał się najładniejszy, najzdolniejszy, najbogatszy, wśród celebrytów, polityków czy sportowców. Językoznawcy także postanowili, że nie pozostaną w tyle i wymyślili swój plebiscyt.

    Co prawda, nie jest on żadną nowością, gdyż Uniwersytet Warszawski organizuje go już po raz szósty, jednakże warto przyjrzeć się paru aspektom głosowania na Słowo Roku 2016. Po pierwsze, ujawnia ono bardzo ciekawą tendencję rozwoju języka. Gdy spojrzy się na listę wyrazów (http://ankieta.pzwl.pl/floater/preview/3), spośród których można wskazać swojego faworyta, nasuwa się interesujący wniosek. Otóż, zdecydowana większość z konkurujących ze sobą słów ma źródło w wydarzeniach politycznych minionego roku. Ktoś powie, że zazwyczaj tak się dzieje, iż ważne dla danej społeczności sprawy znajdują swoje odbicie w języku. Trzeba jednak pamiętać, że istnieje warunek zapewniający, że dane sformułowanie zrobi karierę – zjawisko, które nazywa, musi bowiem poruszać, wywoływać ożywione dyskusje. Wyrażenia czy zwroty, które nie wzbudzają emocji, pozostają bez szans, by zaistnieć.

    Po drugie…

    Dociekliwych, oprócz kwestii etymologicznych, mogą zainteresować także te słowotwórcze, czyli to, na jakich zasadach zostały zbudowane proponowane w plebiscycie wyrazy. Jeden z nich to typowy neologizm. Mowa o słowie „Brexit”, które powstało z połączenia dwóch leksemów: „Britain” i „exit”. Inny to tzw. neosemantyzm, czyli wyraz już istniejący, ale przypisuje mu się nowe znaczenie, np. „koleś”. Pozostałą część „kandydatów” można zaliczyć do względnie neutralnych. Dlaczego względnie? W przypadku wyrazów z proweniencją polityczną istnieje ryzyko, że zaczną one być z czasem w określony sposób wartościowane – jedne przyjmą pozytywne konotacje, inne wręcz przeciwne.

    Po trzecie…

    Dlatego zalecałabym daleko idącą ostrożność w szafowaniu słowem, gdyż grozi nam wtedy „awaria języka”, którą niezwykle trafnie zdefiniowała Ewa Lipska w wierszu o takim tytule. Myślę, że warto przytoczyć tutaj jego fragment – wtedy czytelnik sam będzie mógł wyciągnąć wnioski dotyczące konsekwencji niefrasobliwego posługiwania się mową:

    48658607 - woman voting with ballot paper on box during election

    Dokonując językowego podsumowania roku, nie można udawać, że nie dostrzega się dwóch dominujących w 2016 roku tendencji, które unaocznia także w pewnym sensie wspomniany plebiscyt. Jako miłośnik języka polskiego dostrzegam niepokojące zjawisko, że wyrazy gubią właściwe sobie znaczenie. Szerzy się swego rodzaju nowomowa, a w konsekwencji nie docenia się wagi słów, tego, że mają one wielką moc, niszczycielską lub budującą.

    Dlatego wypada do postanowień noworocznych dopisać jeszcze jedno: „Szanować język, dzięki któremu komunikuję się ze światem, a wtedy świat szanować będzie mnie”!

    Tego życzę wszystkim naszym Czytelnikom w nadchodzącym 2017 roku.

    Joanna Gruszczyńska

    Continue Reading
  • Żeńskie formy nazw zawodów i tytułów

    17 października 2016
    3114 Views

    Polszczyzna, jak każdy inny język, ma swoje ograniczenia. Jednym z nich jest problem z tworzeniem żeńskich form nazw niektórych zawodów czy tytułów. Można się zżymać i organizować akcje mające na celu eliminację przypadków „dyskryminacji” językowej (o której pisałam już na blogu – por. Przykłady „dyskryminacji” językowej – z przymrużeniem oka). Można też z uporem maniaka lansować żeńskie formy. Na nic się to jednak zda, gdyż język – na szczęście – nie znosi sztuczności i pewne słowa czy wyrażenia w wyniku naturalnej selekcji nie przyjmą się i nie będą stosowane przez ogół użytkowników danego języka.

    52285174 - woman with constructor helmet and tools happy to do tough work.

    Tak dzieje się w przypadku promowanych jakiś czas temu form typu „psycholożka”, „filolożka” itp. Choć utworzone poprawnie pod względem słowotwórczym, na zasadzie analogii do wyrazów takich jak: „nauczycielka”, „kelnerka”, „fryzjerka”, nie są tak powszechnie stosowane jak te wymienione przeze mnie w drugiej kolejności. Dlaczego tak się dzieje? „Nauczycielka” czy „kelnerka” to nazwy neutralne, chociaż wskazujące na płeć osoby reprezentującej określony zawód. „Psycholożka” czy „filolożka” niosą już ze sobą pewne negatywne konotacje. Wyrazy te często używane są ironicznie, lekceważąco lub – co gorsza – ze wskazaniem na brak kompetencji osoby wykonującej daną pracę. Przyznać trzeba, że szum medialny wokół omawianego zagadnienia również nie pomógł sprawie. Wręcz przeciwnie – sprawił, że ironizowanie na temat żeńskich form zawodów i tytułów stało się nierzadką praktyką.

    O ile użycie określeń takich jak „psycholożka” czy „filolożka” można jeszcze jakoś uzasadnić, powołując się na wydawnictwa poprawnościowe, w których nadano im kwalifikator „potoczny”, o tyle zastosowanie tworów typu „ministra”, „ministerka” czy „premiera”, „premierka” budzi już większe kontrowersje. Nie chodzi tutaj bynajmniej o ocenianie czy negowanie tych form. Zwracam tylko uwagę, że póki co nie odnotowują ich słowniki, a przynajmniej nie w znaczeniu, o którym mowa w niniejszym artykule. Owszem, wśród haseł słownikowych można znaleźć wyraz „premiera”, ale w sensie „pierwszy publiczny pokaz jakiegoś dzieła”. W artykule hasłowym nie wspomina się o znaczeniu „kobieta premier”.

    Trudno z dzisiejszej perspektywy osądzać zjawisko ekspansji żeńskich form. Nie takie też jest zadanie językoznawców, którzy nie mają mocy, aby nakazać używania określonych wyrazów lub zakazać stosowania innych. Wnikliwie problem ten został przedstawiony przez Radę Języka Polskiego, która zajęła stanowisko w omawianej sprawie (por. Stanowisko Rady Języka Polskiego w sprawie żeńskich form nazw zawodów i tytułów).

    Zmierzając do konkluzji, należy podkreślić, że wyrażenia typu: „pani premier”, „pani prezes”, „pani minister” są w pełni akceptowalne przez wydawnictwa poprawnościowe. Dodatkowo świadczą o szacunku mówiącego lub piszącego wobec kobiet piastujących dany urząd. Takiego pozytywnego nacechowania nie mają wszak wyrazy: „premiera” czy „premierka”, „prezeska”, „ministra” czy „ministerka”. Do wysnucia powyższego sądu nie trzeba być filolożką, wystarczy odrobina intuicji językowej, którą każdy rodzimy użytkownik języka posiada.

    Wydaje się, że problem dotyczący żeńskich form nazw zawodów i tytułów został sztucznie napompowany. Osobiście nie obrażam się, jeżeli ktoś nazwie mnie „filologiem”. Zdaję sobie sprawę z tego, że w języku nie należy szukać sprawiedliwości, gdyż – podążając tym tropem – zaczniemy za chwilę zmieniać inne „dyskryminujące” elementy w naszej gramatyce. Być może pojawią się głosy nawołujące do tego, aby obok rodzaju męskoosobowego utworzyć „żeńskoosobowy” itp. Z pewnością kreuję teraz swego rodzaju „language fiction”, zwracając tym samym uwagę na to, że język najbardziej kocha naturalność oraz prostotę i ma służyć jego użytkownikom. Sądzę, że zwolennicy „naprawiania” polszczyzny powinni pozwolić pozostać niektórym paniom filologami, psychologami, ba, nawet ministrami.

    Joanna Gruszczyńska

    Continue Reading
  • „Magnificencjo”, „Eminencjo”, „Ekscelencjo”…, czyli o sposobach tytułowania

    30 września 2016
    2404 Views

    W najbliższych dniach na polskich uczelniach zabrzmi majestatyczne „Gaudeamus…”. Będą uroczyste wystąpienia, w czasie których zarówno wytrawni, jak i mniej zaprawieni w boju oratorzy zwrócą się do rektorów, dziekanów. I tutaj może pojawić się konsternacja – jak właściwie tytułować najwyższe władze uczelniane?

    Problemy związane z tytulaturą nie odnoszą się tylko do środowisk akademickich, rzecz jasna. Jeszcze większa niepewność dotycząca tego, jak poprawnie zwracać się do określonych osobistości, pojawia się w przypadku dostojników kościelnych. Faktem jest, że przed takowym dylematem staniemy być może parę razy w życiu (lub nawet w ogóle), jednakże marginalność zjawiska wydaje się odwrotnie proporcjonalna do tego, jak niezręcznie się poczujemy, kiedy sytuacja będzie wymagać od nas użycia określonego tytułu. Może zatem lepiej dmuchać na zimne… Można się również zżymać i wyrażać swoje niezadowolenie z faktu, że Polacy lubią się tytułować, jednakże nasza opinia na ten temat nie zmieni faktu, że czasami po prostu wypada to zrobić. Dlatego w niniejszym artykule proponuję krótki przegląd tytulatur.

    9882282 - spiral pyramids

    W odniesieniu do władz uczelnianych w oficjalnych przemówieniach, kiedy bezpośrednio kieruje się słowa do rektora, należy posłużyć się zwrotem „Wasza Magnificencjo” (lub „Magnificencjo”). Praktyka pokazuje, że tej apostrofy używa się również w urzędowych pismach. Mówiąc o rektorze (nie do rektora), trzeba wykorzystać wyrażenia „Jego Magnificencja” (w przypadku mężczyzny) lub „Jej Magnificencja” (w odniesieniu do kobiety) i następnie zastosować właściwą formę czasownika, np. „Jego Magnificencja otworzył…”. Warto dodać jeszcze, że w codziennych kontaktach z najwyższymi władzami uczelni wystarczy, jeśli użyjemy zwrotu „panie rektorze”.

    Rzecz nieco się komplikuje w przypadku tytułowania dostojników kościelnych. Dzieje się tak ze względu na większą hierarchiczność tych stanowisk. Inaczej należy zwrócić się do biskupa i arcybiskupa („Wasza Ekscelencjo”), inaczej do kardynała („Wasza Eminencjo”), a jeszcze inaczej do papieża („Wasza Świątobliwość” lub „Ojcze Święty”). Niewątpliwie trzeba pamiętać o tym, że uroczystych zwrotów nie należy nadużywać i są one zarezerwowane dla poważnych ceremonii. W codziennych sytuacjach wystarczy posługiwać się formami: „księże proboszczu”, „księże arcybiskupie” itd. W odniesieniu do dostojników kościelnych również obowiązuje zasada, że jeżeli mówi się o nich (nie do nich), używa się wówczas zaimka „Jego”, np. „Jego Ekscelencja”, „Jego Eminencja” itp.

    Inną kwestią, niezależną od użycia właściwego tytułu, ale jednocześnie korespondującą z omawianym zagadnieniem, jest użycie odpowiedniej formy czasownika, gdy zwracamy się do słuchaczy. Niniejszy artykuł traktuję jako pretekst do tego, aby zaapelować o posługiwanie się w sytuacjach oficjalnych formami 3 osoby liczby mnogiej. Wypada zatem powiedzieć: „widzą Państwo”, „otrzymali Państwo” itd. Co prawda, stosowanie w tym kontekście 2 osoby liczby mnogiej (czyli np. „widzicie Państwo”) nie jest zakazane, trąci jednak brakiem profesjonalizmu ze strony oratora. Można bronić tej formy, wykorzystując argument o skracaniu dystansu, jednakże jej użycie pozostaje sprawą dyskusyjną (niektórzy językoznawcy uznają ją za niepoprawną, por. artykuły w poradni językowej).

    Kwestia tytułowania, choć wydaje się marginalna, może okazać się solą w oku, zwłaszcza jeśli popełnimy faux pas, a nasze audytorium przywiązuje szczególną wagę do właściwego „formułowania myśli”. Mimo wszystko pozostanę zwolennikiem tezy, że grzeczność należy do rzadkich zjawisk na tym świecie, których nadmiar na pewno nikomu nie zaszkodzi.

    Joanna Gruszczyńska

    Continue Reading
  • Jak odmieniać skrótowce?

    Obecnie trudno znaleźć tekst publicystyczny, popularnonaukowy czy specjalistyczny, który pozbawiony będzie skrótów i/lub skrótowców. W ramach panującej tendencji do oszczędzania wysiłku ujawniającej się w języku oraz ze względów czysto pragmatycznych współczesny użytkownik polszczyzny nader często się nimi posługuje.

    18969695 - woman thinking with many arrows above the head on grey background

    Celowo użyłam na początku dwóch określeń, trzeba bowiem zaznaczyć, że skrót i skrótowiec nie są pojęciami synonimicznymi. Skrót to część wyrazu lub wyrażenia, w  większości przypadków zwyczajowo przyjęty i właściwie odczytywany przez ogół użytkowników danego  języka. Warto jednak dodać, że istnieją skróty, do rozkodowania których niezbędny okazuje się kontekst. Skrótowce natomiast to wyrazy pochodne tworzone często (choć nie jest to regułą) od pierwszych liter bądź sylab całego wyrażenia. Nie zawierają one kropek. Spełniają odmienne funkcje w zdaniu aniżeli skróty, co powoduje, że ich stosowanie wymaga również znajomości innych reguł. O tym, jak poprawnie posługiwać się skrótami, była mowa w artykule poświęconym zasadom ich kończenia (zamykania). W przypadku skrótowców to nie sposób tworzenia czy zapisu stanowi największy problem.

    Najważniejszą kwestią wymagającą podkreślenia jest to, że skrótowce podlegają odmianie. I jak można domniemywać, wokół zagadnienia deklinacji będzie koncentrować się większość problemów. Uogólniając, należy zauważyć, że sposób odmiany skrótowca zależy m.in. od tego, jaki typ on reprezentuje. Można bowiem wyróżnić ich cztery rodzaje: sylabowce (np. „Cepelia”), głoskowce (np. „ZUS”), literowce (np. „PZU”) oraz mieszane (np. „PZMot”). Nie ma potrzeby definiowana tych pojęć, gdyż intuicja językowa przeciętnego użytkownika polszczyzny pozwoli bez trudu odgadnąć, jaki model odmiany w danej sytuacji zastosować (lub nie – w przypadku skrótowców nieodmiennych).

    Sylabowce podlegają deklinacji jak każdy inny rzeczownik – w przypadkach zależnych zmienia się tylko końcówka fleksyjna (np. „Cepelii”, „Cepelię”, „Cepelią”). W przypadku głoskowców i literowców dodaje się końcówkę fleksyjną zapisaną małą literą, ale poprzedza się ją dywizem (np. „GOPR-u”). Trzeba dodać, że zarówno wśród głoskowców, jak i literowców występują takie, które nie podlegają deklinacji (np. głoskowiec „NATO” czy literowiec „PZU”). Skrótowce mieszane stanowią z kolei tak różnorodną grupę, że każdemu z nich należałoby przyjrzeć się z osobna.

    W odniesieniu do niektórych głoskowców, literowców i skrótowców mieszanych parę kwestii wymaga większej uwagi. Po pierwsze, trzeba pamiętać, że w sytuacji, gdy skrótowiec kończy się na „R”, a w przypadku zależnym występuje „rz”, wówczas należy zastosować zapis „R-z”, np. „GOPR-ze”. Podobnie powinniśmy oddzielić „i” stanowiące zmiękczenie poprzedzającej spółgłoski, np. „ZUS-ie”. Miejscownik okazuje się w ogóle problematycznym przypadkiem, gdyż wymusza także specyficzną zmianę w skrótowcach zakończonych na „T” (np. „LOT”, ale „w Locie”). Szczególnego potraktowania wymagają również głoski „j” (czyt. jako „jot”) oraz „z” (czyt. jako „zet”). Po łączniku (dywizie) dodaje się więcej niż samą końcówkę fleksyjną określonego rodzaju, np. „ONZ-ecie”, „ONZ-etu”, „UJ-ocie”, „UJ-otu”.

    Ostatnio jak grzyby po deszczu wyrastają nowe firmy, które przybierają nazwy od imion bądź nazwisk właścicieli, będące często skrótowcami z zakończeniem „-x”, np. „Adamex”. Ów „Adamex” również podlega odmianie, z tym że tutaj normy poprawnościowe pozwalają na dwa rozwiązania. Zakończenie „-x” może pozostać lub może przybrać postać rodzimego „-ks”, co sprawia, że właściwe są oba zapisy: „Będę w Adamexie” lub „Wybieram się do Adameksu”. Purystów językowych może drażnić nieco połączenie „-xi”, jednakowoż wydawnictwa poprawnościowe nie zabraniają stosowania „-x” w zapisie w przypadkach zależnych.

    Zagadnienia odmiany skrótowców nie można spychać na margines spraw, którymi niespecjalnie trzeba się zajmować, gdyż stanowią rzadkie zjawisko. Problem polega właśnie na tym, że akronimy (czyt. skrótowce) na dobre zagościły w naszej codzienności. Nazwy nowo powstających organizacji, firm itp. zaczynają funkcjonować przecież w świadomości użytkowników języka jako skrótowce (a nie pełne określenia). Bywa i tak, że nie jesteśmy w stanie ich rozszyfrować, gdyż zatarło się już ich znaczenie lub nie spopularyzowano pełnej nazwy danego obiektu. Wystarczy zadać sobie pytanie: czy potrafię właściwie odczytać akronimy takie jak „UNESCO” czy „UNICEF”? Jedno jest pewne – mnogość pozostających w obiegu skrótowców sprawia, że każdemu z nich trzeba przyjrzeć się z osobna i zastosować taki model odmiany, jaki podpowiada nam poparta wiedzą intuicja językowa lub Słownik skrótów i skrótowców Jerzego Podrackiego.

    Joanna Gruszczyńska

     

    Continue Reading
  • Ponglish, czyli jak zrozumieć korpomowę?

    Nie jest tajemnicą, że każda branża wypracowuje swój własny język. Powstają nawet specjalne słowniki gromadzące słownictwo lekarzy, wojskowych, policjantów, uczniów i wielu innych grup. Lektura żargonowych zwrotów może stanowić niezłą rozrywkę. Wykonawcy poszczególnych zawodów przypisują bowiem nowe znaczenia wyrazom już istniejącym (tworząc tzw. neologizmy semantyczne, o których była już mowa w artykule „Neologizmy w natarciu”), uzyskując w ten sposób – czasami zupełnie nieświadomie – efekt komiczny. Przykładem takiej neosemantyzacji może być zdanie: „Nie ma wapna na kwadracie”, żywcem wyjęte z uczniowskiego żargonu, a oznaczające, że „rodziców nie ma w domu”.

    32213685_sO ile próbę odgadnięcia ukrytych znaczeń w żargonie uczniowskim można traktować z przymrużeniem oka i jako formę zabawy, o tyle poznawanie korpomowy ma zupełnie inny charakter – rzekłabym – czysto pragmatyczny. Posługiwanie się językiem charakterystycznym dla międzynarodowych korporacji (tzw. nowomową korporacyjną, czyli „korpomową”) ma swoje uzasadnienie. Po pierwsze, ułatwia komunikację pomiędzy współpracownikami; po drugie – świadczy w pewnym sensie o profesjonalizmie danej osoby, dowodzi znajomości branży; po trzecie – wyklucza poza nawias dyletantów, osoby, które nie znają się na rzeczy. Ta ostatnia przesłanka okazuje się bardzo przydatna podczas wstępnej rekrutacji na określone stanowisko w korporacji. Spora część kandydatów sama zrezygnuje z aplikowania, jeśli przeczyta, że pracodawca gwarantuje „start-up-ową atmosferę pracy” lub „chillout room z wygodną kanapą”. Jeszcze większą niepewność i dezorientację wywołają wymagania pracodawcy typu: „gotowość do zdobywania wiedzy i ciągłego podnoszenia know-how w obszarach technologii wykorzystywanych w digital media” czy „zarządzanie roadmapą” (cytaty zaczerpnięte z autentycznych ofert pracy zamieszczonych na portalu www.pracuj.pl).

    Jak można zauważyć, zdecydowana większość sformułowań korpomowy to wyrazy zaczerpnięte z języka angielskiego. Dlatego też język korporacji określa się mianem „ponglishu”. Żeby pracownik korporacji osiągnął „target” („cel”), dobrze wypadł przed „managerem” („przełożonym”), nie zawalił „kejsa” („sprawy”, od ang. „case”), wyrobił się ze wszystkim do „EOD” („na koniec dnia”, od ang. „end of the day”), mógł zostać „FTE”, czyli „full time employee” („pełnoetatowym pracownikiem”), nie ma wyjścia – musi opanować te „korposformułowania”. Do listy „na dobry początek” dodałabym jeszcze: „deadline” („ostateczny termin wykonania projektu”), „ASAP” („najszybciej jak się da”, od ang. „as soon as possible”) czy „PFA” („wiadomość z załącznikiem”, od ang. „please find attached”). Oto – można powiedzieć – słowniczek (pardon! „Glossary”) początkującego „korpoludka”. Oczywiście, lista nie została wyczerpana. Mnogość branż, do których wtargnęła korpomowa, sprawia, że słowniczek ten osiągnął całkiem pokaźne rozmiary (więcej na ten temat: http://www.newsweek.pl/polska/korpomowa-dla-poczatkujacych,107371,1,1.html).

    Gdzie jest haczyk?

    Osoby posługujące się korpomową zapominają, że nie komunikują się tylko ze swoimi współpracownikami. Ponglish zaczyna bowiem wychodzić poza budynki korporacji. Często bywa tak, że oddany firmowym „kejsom” „FTE” również w domu musi „sfokusować się na taskach” („skupić się na zadaniach”). Język polski powoli przestaje się być językiem polskim. Staje się hybrydą, dziwnym tworem łączącym angielskie słownictwo z polską deklinacją. Dopóki korpomowa służy określonym celom, przyspiesza komunikację (wiadomo – „deadline”…), dopóty nikt nie będzie kwestionował zasadności jej użycia. Gdy dzieje się jednak tak, że zamiast językiem polskim posługujemy się ponglishem bez wyraźnego uzasadnienia, wówczas wbijamy kolejny gwóźdź do trumny z napisem „piękna polszczyzna”.

    Joanna Gruszczyńska

    Continue Reading
  • Ludzie e-maile piszą…

    30 maja 2016
    1850 Views

    Skaldowie w „Medytacjach wiejskiego listonosza” śpiewali: „Ludzie listy piszą, zwykłe, polecone…”. Wydaje się, że współcześnie ich tekst nieco stracił na aktualności. Ludzie nadal korespondują ze sobą, z tą tylko różnicą, że zamiast listów częściej wysyłają e-maile. Ta nowa forma korespondencji rządzi się swoimi prawami, które nie są jeszcze do końca usankcjonowane. Wykazuje ona jednak pewne cechy wspólne z tradycyjnym listem i od ich omówienia chciałabym zacząć.18615593_s

    Zarówno w e-mailu, jak i w liście tradycyjnym należy posługiwać się określonymi zwrotami grzecznościowymi. Tutaj trzeba przypomnieć, że każdy bezpośredni zwrot do adresata zaczynamy wielką literą. O ile odbiorca łaskawym okiem może spojrzy na drobne błędy językowe, o tyle braku grzeczności nam nie wybaczy. Współcześnie da się zauważyć niedobrą manierę zwracania się do adresata przy użyciu małej litery. Przyczyn tego zjawiska należy szukać w sposobie komunikowania się szerzącym się w Internecie (np. na Facebooku) czy w SMS-ach.

    Dlatego trzeba podkreślić, że reguła mówiąca o zapisywaniu zwrotów do adresata dużą literą nie odnosi się tylko do tych stosowanych na początku wypowiedzi, ale również do tych używanych w treści tradycyjnego listu czy e-maila (np. „Zwracam się z uprzejmą prośbą do Pani o …”). Przy okazji warto pamiętać o konsekwencji w tytułowaniu. Co mam na myśli? Otóż, decydując się na początku na zwrot „Państwo”, nie powinniśmy zamieniać go w środku tekstu na „Wy”. Piszmy zatem w „Państwa firmie”, a nie w „Waszej firmie”. Nie dość, że skracamy dystans, wprowadzając formę „Wy” – co nie jest dobrze postrzegane w oficjalnej korespondencji – to jeszcze sprawiamy wrażenie osoby chaotycznej, która nie panuje nad zachowaniem porządku w swojej wypowiedzi.

    Pozostaje bardzo ważna kwestia wywołująca ostatnio fale dyskusji, a dotycząca tego, jakim konkretnie zwrotem rozpoczynać e-mail. W przypadku tradycyjnego listu nie ma tego typu problemu, gdyż stosujemy apostrofy: „Szanowny Panie Dyrektorze” (w liście oficjalnym) czy „Droga Aniu” (w liście prywatnym). W przypadku nowej formy korespondencji sprawa nieco się komplikuje. Swego czasu głośna była deklaracja Michała Rusinka o nieodpowiadaniu na e-maile rozpoczynające się od słowa „witam” (czyt. „Witamy Szanowni Państwo…”). Głos w dyskusji zabrali również językoznawcy. Co zadziwiające, okazali się oni bardziej liberalni wobec „witam” niż znany dziennikarz. Mimo że znawcy tematu nie zalecają takiego sposobu rozpoczynania e-maila, podkreślają, że dopiero za jakiś czas się okaże, która z formuł powitalnych ostatecznie zwycięży. Póki co proponują, by rozpoczynać zwykłym „Cześć”, „Dzień dobry” lub też zwrotem adresatywnym  typu: „Szanowna Pani”, „Panie Dyrektorze” (por. „Jak zacząć e-mail?”).

    Po rozpoczynającej korespondencję apostrofie (np. „Panie Prezesie”) powinien pojawić się przecinek lub wykrzyknik. Wybór znaku interpunkcyjnego ma swoje konsekwencje. Zgodnie z polskimi normami po wykrzykniku trzeba rozpocząć nowe zdanie dużą literą. Gdy piszący zdecyduje się na zastosowanie przecinka, wówczas konsekwentnie musi zacząć zdanie małą literą. I za każdym razem właściwą treść wypowiedzi należy przenieść do nowej linijki. Nierzetelnością z mojej strony byłoby zignorowanie zauważalnej w e-mailach tendencji do używania dużej litery po przecinku (po zwrocie powitalnym). To zjawisko można wytłumaczyć faktem, iż zwyczaj taki panuje w kulturze anglosaskiej i stamtąd on przywędrował. Czas pokaże, czy zyska on akceptację i zostanie uznany przez wydawnictwa poprawnościowe za równolegle obowiązujący z obecnie przyjętymi zasadami.

    Co natomiast stosować na zakończenie e-maila? W tych oficjalnych proponuję zwroty typowe dla listów urzędowych, np. „Z poważaniem”, „Z wyrazami szacunku”. W luźniejszej korespondencji można sobie natomiast pozwolić na „Z pozdrowieniami” czy zwykłe „Pozdrawiam”, chociaż puryści językowi i tutaj wtrącają swoje trzy grosze. Na pewno po żadnym zwrocie pożegnalnym nie dajemy przecinka.

    Mnogość problemów związanych z redagowaniem e-maili wiąże się z tym, że jest to stosunkowo nowa forma komunikacji. Sposób, w jaki z kimś korespondujemy, zależy od stopnia zażyłości z adresatem. Z pewnością nie zaszkodzi, jeżeli wysyłając e-maile, będziemy się starali przestrzegać podstawowych zasad grzeczności.

    Joanna Gruszczyńska

     

    Continue Reading
  • Neologizmy w natarciu

    24 kwietnia 2016
    3271 Views

    Ponoć „czas się nie śpieszy – to my nie nadążamy” – powiedział Lew Tołstoj. Myśl ta doskonale przystaje do zjawiska występowania neologizmów w polszczyźnie. Uważam, że to zagadnienie jest jednym z bardziej fascynujących dla językoznawcy, gdyż pokazuje tempo zmian zachodzących w języku. Co więcej, neologizmy stanowią kopalnię wiedzy na temat tego, co aktualnie dzieje się w sferze kulturalnej, politycznej czy społecznej danego narodu. Wystarczy przywołać takie twory jak „pisowiec” czy „kodziarz”, by dowieść słuszności powyższego twierdzenia.

    Warto zwrócić uwagę na fakt, że współcześnie neologizmy w niewielkim stopniu pełnią swoją pierwotną funkcję – tj. nazywanie przedmiotów, zjawisk, które wcześniej nie istniały. Temu służą głównie tzw. neologizmy słowotwórcze (np. „zmywarka” czy „bankomat”). Dzisiaj nowe wyrazy lub połączenia wyrazowe tworzy się często dla zabawy, a ich zadaniem jest przyciągnąć uwagę odbiorcy – wykorzystują je zatem copywriterzy i dziennikarze, którzy szukają chwytliwych haseł, które zapewnią ich autorom popularność. Jeśli taki wyraz lub sformułowanie się przyjmą, wówczas sukces gwarantowany.

    11071852_sWspółcześnie na topie są tzw. neosemantyzmy, czyli istniejące już w języku wyrazy, którym nadano nowe znaczenie. Wystarczy wymienić tutaj takie wyrazy jak: „gwiazda” (pierwotnie – „ta na niebie”, współcześnie także „sławna osoba”), dialog (pierwotnie – „rozmowa”, dzisiaj, zwłaszcza w polityce – „rodzaj negocjacji”), wirus (pierwotnie – „organizm wywołujący chorobę”, obecnie – „złośliwe oprogramowanie”), popularna swego czasu „masakra” (o której już była mowa na blogu – czyt. „Moda językowa”) czy wreszcie fraza „Lubię to” (dzisiaj kojarzona bez wątpienia z Facebookiem).

    Ze zjawiskiem neosemantyzacji nierozerwalnie wiąże się funkcjonowanie tzw. neologizmów frazeologicznych, czyli połączeń wyrazowych, którym nadano nowe znaczenie. Należą tutaj takie sformułowania jak: „okrągły stół”, „czarna dziura” (obecne już jakiś czas w polszczyźnie) czy „kopara opada” albo „brawo ty”, czyli tzw. „świeżynki” (na marginesie warto dodać, że „świeżynka” to również neosemantyzm; wyraz oznaczający „mięso tuż po uboju”, a dzisiaj często używany na określenie jakiejś „nowości”).

    Bezsprzecznym pozostaje fakt, że największej kreatywności wymagają neologizmy artystyczne, wykorzystywane nie tylko przez poetów, ale z powodzeniem stosowane również przez copywriterów czy dziennikarzy. Niedoścignionym mistrzem w tym temacie był Bolesław Leśmian. Dowodzi tego fakt, że jego twory nazywa się nawet „leśmianizmami”. Wśród nich na uwagę zasługują m.in: „bezśmiech”, „zniszczota”, „zamrocz”, „bezświat” i wiele innych (te zacytowane pochodzą tylko z jednego wiersza pt. „Topielec”). Powinny one przypaść do gustu współczesnym użytkownikom języka, gdyż – warto zwrócić na to uwagę – pozwalają w ekonomiczny sposób nazwać pewne zjawiska, które normalnie wymagają użycia peryfrazy (opisu). Zamiast pisać czy mówić o „stanie, w którym się nie śmiejemy”, wystarczy posłużyć się neologizmem „bezśmiech”. Tego typu wyrazy wychodzą naprzeciw współczesnej tendencji do oszczędzania wysiłku objawiającej się także w języku.

    Nawiązując do przywołanej na początku myśli Lwa Tołstoja, trzeba stwierdzić, że doprawdy trudno nadążać nie tylko za samym czasem, ale przede wszystkim za zmianami, jakie niesie. Każdy nowy dzień przynosi też jakieś zmiany w języku. Przyznać trzeba, że trudne zadanie stoi dzisiaj przed językoznawcami, gdyż próba uporządkowania tego, co obecnie dzieje się w polszczyźnie, stanowi nie lada wyzwanie. To, co jeszcze wczoraj w języku było „trendy”, być może dzisiaj jest już „passé”. Bynajmniej to nie powód do narzekania – wręcz przeciwnie. W mojej opinii dowodzi kreatywności i niezwykłej wyobraźni użytkowników języka polskiego. „Brawo my!” (sic).

    Joanna Gruszczyńska

    Continue Reading
  • „Kończ waść, wstydu oszczędź” – rzecz o wulgaryzmach

    31 marca 2016
    1906 Views

    22780782_s

    Wróbelek jest mała ptaszyna,
    wróbelek istota niewielka,
    on brzydką stonogę pochłania,
    lecz nikt nie popiera wróbelka.

    Więc wołam: Czyż nikt nie pamięta,
    że wróbelek jest druh nasz szczery?!
    ………………………………………………..
    Kochajcie wróbelka, dziewczęta,
    kochajcie, do jasnej cholery!

    Skoro wiosna rozpoczęła się na dobre, jej pierwsze oznaki powinny pojawić się również na naszym blogu! Wiersz Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego doskonale wprowadza nas w wiosenny klimat. Jednakże uważny czytelnik dostrzeże w nim pewien dysonans. Otóż, nieoczekiwanie pojawia się w nim wyrażenie niegdyś funkcjonujące jako wulgarne.

    Przywołany tekst może wywołać konsternację. Zastanawia mnie tylko, czy takową powodują również wypowiedzi zasłyszane w telewizji? Moja uwaga dotyczy sposobu, w jaki współcześnie wypowiadają się dziennikarze programów rozrywkowych. Nader często można od nich usłyszeć, że któryś z nich „się wkurzył”. Kiedyś użycie takiego sformułowania było nie do pomyślenia, a obecnie stanowi pewną normę. Tak samo jest z „jasną cholerą”, której dzisiaj nikt nie odczuwa jako wulgarnej.

    Wulgaryzmy zawitały jednak na salony. Stanowi to konsekwencję rozluźnienia norm społecznych, co znalazło swoje odbicie w słownictwie, jakim się posługujemy. Zresztą na marginesie warto zauważyć, że każda zmiana społeczna pociąga za sobą zmiany w języku. Ba, to właśnie tam znajduje swoje ujście, a poprzez analizę językoznawczą da się opisać otaczającą nas rzeczywistość (takie działanie doczekało się nawet odrębnej metodologii i nazywa się je badaniem językowego obrazu świata).

    Skąd taka popularność niecenzuralnych słów? Wiele czynników w mojej ocenie złożyło się na rozpowszechnienie wulgaryzmów. Zaczęły pojawiać się one w filmach – początkowo w typowo męskim kinie (por. „Psy”), później nawet w produkcjach adresowanych dla kobiet (np. „Lejdis”). Na porzuceniu tematów tabu, nazywaniu „rzeczy po imieniu” i nieprzebieraniu w słowach opiera się muzyka hip-hopowa, popularna zwłaszcza wśród młodzieży. Swoje trzy grosze dorzucili również politycy, którzy z mównicy sejmowej nieraz rzucali mięsem. Wystarczy chyba przykładów, by dowieść, że wulgaryzacja jest wszechobecna. Nic dziwnego zatem, że przeniknęła do języka zwykłego Kowalskiego.

    Dziwić może jednak stwierdzenie, że wulgaryzmy spełniają nieraz ważną funkcję. Wiersz Gałczyńskiego bez sformułowania „do jasnej cholery” nie wyróżniałby się niczym szczególnym. Wykorzystanie dosadnych słów na co dzień również znajduje nieraz swoje uzasadnienie. Pozwala „oczyścić się” ze złych emocji. Szkopuł polega jednak na tym, że trzeba wiedzieć, w jakich okolicznościach można sobie pozwolić na użycie niecenzuralnego wyrazu. Na pewno taką okolicznością nie jest debata publiczna. Ludzie wypowiadający się na forum dodatkowo i zupełnie niepotrzebnie utrwalają w ten sposób złe nawyki językowe.

    Dziennikarz zamiast się „wkurzać się”, mógłby się na przykład „irytować”, „bulwersować”, „wściekać” czy nawet po sienkiewiczowsku „rozsierdzać”. Co prawda, użycie ostatniego czasownika mogłoby świadczyć o pewnej manierze językowej, ale i ona byłaby lepsza niż „wkurzanie się”, które jest bardzo pospolite (na marginesie warto dodać, iż łaciński wyraz „vulgaris” oznacza właśnie pospolity).

    Można się oczywiście rozwodzić nad tym, czy dane słowo, wyrażenie rzeczywiście należy zaklasyfikować do wulgaryzmów. Uznane w dziedzinie językoznawstwa autorytety nie pozostawiają wątpliwości co do tego, że „wkurzać się” ma taki właśnie charakter (A. Grybosiowa, J. Miodek). I nie chodzi tutaj o to, by teraz rozpocząć dyskusję dotyczącą tego, co jest wulgaryzmem, a co nie. W mojej ocenie wystarczy, że zawsze będziemy posługiwać się takim słownictwem, by nie usłyszeć również Sienkiewiczowskiego: „Kończ waść, wstydu oszczędź”.

    Joanna Gruszczyńska

    Continue Reading