-
Ponglish, czyli jak zrozumieć korpomowę?
Nie jest tajemnicą, że każda branża wypracowuje swój własny język. Powstają nawet specjalne słowniki gromadzące słownictwo lekarzy, wojskowych, policjantów, uczniów i wielu innych grup. Lektura żargonowych zwrotów może stanowić niezłą rozrywkę. Wykonawcy poszczególnych zawodów przypisują bowiem nowe znaczenia wyrazom już istniejącym (tworząc tzw. neologizmy semantyczne, o których była już mowa w artykule „Neologizmy w natarciu”), uzyskując w ten sposób – czasami zupełnie nieświadomie – efekt komiczny. Przykładem takiej neosemantyzacji może być zdanie: „Nie ma wapna na kwadracie”, żywcem wyjęte z uczniowskiego żargonu, a oznaczające, że „rodziców nie ma w domu”.
O ile próbę odgadnięcia ukrytych znaczeń w żargonie uczniowskim można traktować z przymrużeniem oka i jako formę zabawy, o tyle poznawanie korpomowy ma zupełnie inny charakter – rzekłabym – czysto pragmatyczny. Posługiwanie się językiem charakterystycznym dla międzynarodowych korporacji (tzw. nowomową korporacyjną, czyli „korpomową”) ma swoje uzasadnienie. Po pierwsze, ułatwia komunikację pomiędzy współpracownikami; po drugie – świadczy w pewnym sensie o profesjonalizmie danej osoby, dowodzi znajomości branży; po trzecie – wyklucza poza nawias dyletantów, osoby, które nie znają się na rzeczy. Ta ostatnia przesłanka okazuje się bardzo przydatna podczas wstępnej rekrutacji na określone stanowisko w korporacji. Spora część kandydatów sama zrezygnuje z aplikowania, jeśli przeczyta, że pracodawca gwarantuje „start-up-ową atmosferę pracy” lub „chillout room z wygodną kanapą”. Jeszcze większą niepewność i dezorientację wywołają wymagania pracodawcy typu: „gotowość do zdobywania wiedzy i ciągłego podnoszenia know-how w obszarach technologii wykorzystywanych w digital media” czy „zarządzanie roadmapą” (cytaty zaczerpnięte z autentycznych ofert pracy zamieszczonych na portalu www.pracuj.pl).
Jak można zauważyć, zdecydowana większość sformułowań korpomowy to wyrazy zaczerpnięte z języka angielskiego. Dlatego też język korporacji określa się mianem „ponglishu”. Żeby pracownik korporacji osiągnął „target” („cel”), dobrze wypadł przed „managerem” („przełożonym”), nie zawalił „kejsa” („sprawy”, od ang. „case”), wyrobił się ze wszystkim do „EOD” („na koniec dnia”, od ang. „end of the day”), mógł zostać „FTE”, czyli „full time employee” („pełnoetatowym pracownikiem”), nie ma wyjścia – musi opanować te „korposformułowania”. Do listy „na dobry początek” dodałabym jeszcze: „deadline” („ostateczny termin wykonania projektu”), „ASAP” („najszybciej jak się da”, od ang. „as soon as possible”) czy „PFA” („wiadomość z załącznikiem”, od ang. „please find attached”). Oto – można powiedzieć – słowniczek (pardon! „Glossary”) początkującego „korpoludka”. Oczywiście, lista nie została wyczerpana. Mnogość branż, do których wtargnęła korpomowa, sprawia, że słowniczek ten osiągnął całkiem pokaźne rozmiary (więcej na ten temat: http://www.newsweek.pl/polska/korpomowa-dla-poczatkujacych,107371,1,1.html).
Gdzie jest haczyk?
Osoby posługujące się korpomową zapominają, że nie komunikują się tylko ze swoimi współpracownikami. Ponglish zaczyna bowiem wychodzić poza budynki korporacji. Często bywa tak, że oddany firmowym „kejsom” „FTE” również w domu musi „sfokusować się na taskach” („skupić się na zadaniach”). Język polski powoli przestaje się być językiem polskim. Staje się hybrydą, dziwnym tworem łączącym angielskie słownictwo z polską deklinacją. Dopóki korpomowa służy określonym celom, przyspiesza komunikację (wiadomo – „deadline”…), dopóty nikt nie będzie kwestionował zasadności jej użycia. Gdy dzieje się jednak tak, że zamiast językiem polskim posługujemy się ponglishem bez wyraźnego uzasadnienia, wówczas wbijamy kolejny gwóźdź do trumny z napisem „piękna polszczyzna”.
Joanna Gruszczyńska
-
Technologiczna nowomowa, czyli wyrazy związane z IT
„Zapisz to na pendrivie, koniecznie w PDF-ie, gdyż wówczas odczytam to na moim Androidzie. Zresztą, przypomnę Ci o tym na Skypie” – taki oto komunikat można współcześnie usłyszeć w biurze, metrze czy kawiarni. I nikogo on nie dziwi, ba, nie przykuje nawet niczyjej uwagi. Posługiwanie się słownictwem związanym z IT, czyli technologią informacyjną, stało się normą. Stanowi wręcz swoistą nowomowę, niezrozumiałą dla niektórych przedstawicieli starszego pokolenia, z wyłączeniem tych, którzy z komputerem są za pan brat. Pojawia się tylko pytanie, czy potrafimy zapisywać i odmieniać tego typu wyrazy?
Jedno nie ulega wątpliwości – większość z nich podlega odmianie. W tej grupie znajdą się nazwy programów komputerowych (np. Word, Excel, PowerPoint), komunikatorów (np. Skype), formatów (np. PDF) czy urządzeń związanych z komputerem (np. pendrive, CD–ROM). Sposób odmiany zależy natomiast od tego, do jakiej kategorii dany wyraz należy. Jeżeli reprezentuje odmienne skrótowce, wówczas w przypadkach zależnych po łączniku trzeba dodać końcówkę fleksyjną, np. CD-ROM-ie, CD-ROM-u, PDF-ie, PDF-u. Jeżeli natomiast kończy się na „-e” nieme, wtedy wyraz przyjmuje polską końcówkę po apostrofie, np. Skype, Skype’a, Skype’owi, Skype’em, ale na Skypie czy też pendrive’a, ale na pendrivie. W przypadku pozostałych leksemów wystarczy dodać polską końcówkę, bez konieczności wstawiania łącznika czy apostrofu, np. Excela, Worda itd.
Zaznaczyłam wyżej, że większość wyrazów podlega odmianie. Musi zatem istnieć jeszcze jakaś „mniejszość”. Tę reprezentuje wyraz USB, który – jak przystało na skrótowiec zakończony na akcentowaną samogłoskę (czyt. uesb’e) – pozostaje nieodmienny.
Wyrazy związane z IT (nomen omen też nieodmienny skrót z kategorii „technologiczna nowomowa”) nastręczają trudności nie tylko w zakresie odmiany. Równie często sprawiają kłopoty ortograficzne. Generalną zasadą, którą można by tutaj zastosować, jest ta mówiąca o zapisie nazw własnych. Jeżeli któryś z wyrazów ma taki charakter, wówczas powinien zostać zapisany od wielkiej litery, np. Skype, Gadu-Gadu, Word, Excel. Nie ma natomiast powodu, aby wyraz pendrive notować wielką literą. Inna reguła obowiązuje w przypadku skrótowców: USB, CD-ROM czy PDF, w odniesieniu do których zastosować należy właśnie wielką literę.
Nie sposób w jednym wpisie na blogu wyczerpać temat, zwłaszcza że wyrazów związanych z prężnie rozwijającą się branżą IT jest bardzo dużo. W niniejszym artykule wybrałam te, które pojawiają się w języku każdego przeciętnego użytkownika komputera. Można sobie tylko wyobrazić, jakie nagromadzenie takich wyrazów występuje w tekstach specjalistycznych, których tłumaczeniem zajmuje się firma Netlinguist (Tłumaczenia IT). Jako profesjonaliści w zakresie tłumaczeń IT staliśmy się poniekąd „fachowcami” od technologicznej nowomowy i dlatego w jednym miejscu zebraliśmy informacje na temat tego, jak poprawnie posługiwać się takim słownictwem.
Joanna Gruszczyńska
-
Czym jest transkreacja?
Zawarte w tytule artykułu pojęcie to złożenie powstałe na bazie dwóch wyrazów: „translacja” i „kreacja”. Geneza terminu w pełni oddaje jego znaczenie. Jest to bowiem specyficzny rodzaj tłumaczenia polegający na takim przekształceniu tekstu źródłowego, aby był on zrozumiały w kraju, w którym ma funkcjonować (z uwzględnieniem określonego kontekstu kulturowego). Transkreacja wynika z faktu, że pewnych treści nie da się wyrazić w ten sam sposób w języku źródłowym oraz docelowym. Tego rodzaju projekty również zdarzają się w biurze tłumaczeń Netlinguist i odnoszą się przede wszystkim do treści marketingowych, reklamowych itp. (por. Tłumaczenia biznesowe).
Transkreacja dotyczy zazwyczaj tekstów, które nie zawierają fachowej terminologii, niemniej jednak okazuje się równie wymagającym przedsięwzięciem jak tłumaczenia specjalistyczne, zarówno ze strony tłumacza, jak i korektora, którzy przy tego typu zleceniach muszą ze sobą ściśle współpracować.
Ktoś może powiedzieć, że żadnego tekstu nie należy przekładać dosłownie, gdyż kalki językowe, o których już była mowa na blogu, są błędem. Nikt tego nie kwestionuje. Transkreacja obejmuje natomiast inne zjawiska językowe.
Niniejszy artykuł nie będzie stanowić poradnika w zakresie transkreacji. Zamierzam natomiast podać przykłady z polskich i angielskich reklam pokazujące, że pewne teksty zachowują swój perswazyjny charakter tylko w języku źródłowym i nie da się ich przetłumaczyć dosłownie, nie gubiąc przy tym sensu całości. Wykorzystują one bowiem pewien kod, który staje się nieczytelny dla użytkowników posługujących się innym systemem językowym.
Doskonałym przykładem może być reklama soków owocowych emitowana w polskiej telewizji, w której pojawia się hasło „oczyWIŚNIE” w odniesieniu do napoju zawierającego sok z wiśni. „Oczywiśnie” to neologizm artystyczny stanowiący kontaminację (czyli skrzyżowanie) dwóch wyrazów: „oczywiście” i „wiśnie”. W ten sposób powstał skrót myślowy, a przy okazji uzyskano efekt humorystyczny. Zabieg ciekawy – trzeba przyznać – ale w zasadzie jest nieprzetłumaczalny. Próba przełożenia tego hasła np. na język angielski okaże się mało czytelna. I tutaj pojawia się zadanie dla transkreatora.
Jeszcze ciekawsze przykłady można znaleźć w angielskiej telewizji, w której emitowane są dwie warte uwagi reklamy. W pierwszej z lampy wyskakuje dżin, który ma ułatwić kobiecie pranie brudnych ubrań i zadaje jej pytanie: „What are your three washes?” („Jakie są twoje trzy prania?”). Po chwili dokonuje korekty swojej wypowiedzi, mówiąc: „Wishes, I mean” („Życzenia, mam na myśli”), by na końcu dodać: „Your wash is my command” („Twoje pranie jest dla mnie rozkazem”). Ciekawy efekt uzyskano poprzez zabawę dwoma słowami: „wash” („pranie”) i „wish” („życzenie”). Popularne sformułowanie: „Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem” nabrało tutaj nowego znaczenia. Rodzi się zatem pytanie, jak przetłumaczyć niniejszą reklamę, by nadal była zabawna i zawierała udaną grę słowną? Zachowując wiernie jej treść, pozbawimy spotu lekkości i żartu.
Druga reklama dotyczy napoju zawierającego sok z jagód, w podsumowaniu której pada hasło: „Berry good”. Utworzono je z przekształcenia angielskiego „very good” („bardzo dobry”) i w nawiązaniu do nazwy owoców, z których wyprodukowano napój („berry” = „jagoda”). Na marginesie warto zauważyć, że angielskie „berry good” powstało na podobnej zasadzie jak polskie „oczywiśnie”.
Powyższe przykłady pokazują, że praca tłumacza-transkreatora do łatwych nie należy. Przełożenie cytowanych tekstów może stanowić nie lada wyzwanie. Zachęcam do podjęcia takiej próby, która może okazać się znakomitą zabawą rozwijającą kreatywność.
Joanna Gruszczyńska
-
Matematyczne vademecum tłumacza – rzecz o separatorach
Uncje, mile, jardy, stopy… Posługując się tymi pojęciami, pan przewodnik opowiadał podczas rejsu po Tamizie różne historie dotyczące zabytków Londynu. Pamiętam, ile czasu zajęło mi, by odnieść podane jednostki do tych, do których jestem przyzwyczajona od dziecka. Była to ważna lekcja nie tylko dlatego, że czegoś interesującego dowiedziałam się o kulturze anglosaskiej, ale przede wszystkim dlatego, że jako korektor tekstów przekładanych z języka angielskiego (p. Tłumaczenia z języka angielskiego) zdałam sobie sprawę z faktu, jak złożony jest proces tłumaczenia.
Okazuje się, że zarówno tłumacz, jak i korektor, oprócz umiejętności lingwistycznych powinni posiadać wiedzę z wielu różnych dziedzin, często z zakresu fizyki, chemii czy matematyki. Przydaje się ona zwłaszcza podczas pracy nad tekstami medycznymi, technicznymi itp., w których często pojawiają się wspomniane na początku jednostki miar i wag. Niniejszy artykuł nie będzie jednak poświęcony zagadnieniu jednostek, gdyż takowy wpis znalazł się już na blogu (por. Tłumaczenia techniczne warto zlecić profesjonalistom!). Tym razem w moich rozważaniach skoncentruję się na liczbach, a ściślej na problemach związanych z zapisem liczb z zastosowaniem separatorów: dziesiętnego i grupującego.
Dla przeciętnego Kowalskiego zapisy 110,000 oraz 110.000 niewiele się różnią, poza tym że w pierwszym przypadku dostrzega on przecinek, a w drugim kropkę. Tymczasem mogą one nieść dwa odmienne komunikaty. Należy zacząć od tego, że drugi zapis jest niewłaściwy i w ogóle nie powinien pojawić się w języku polskim. Okazuje się jednak, że tego rodzaju błąd można nieraz zauważyć w sklepach, których właściciele, przy nadawaniu cen, traktują kropkę jako separator dziesiętny, unikając przecinka, który powinien się w tej funkcji pojawić. Rzecz wyda się jeszcze ciekawsza, gdy przeanalizuje się drugą tendencję – traktowanie owej kropki jako separatora grupującego (prawidłowo w tej funkcji powinna być zastosowana spacja).
Skąd to zamieszanie?
W tekstach anglojęzycznych obowiązuje tzw. „decimal point”, czyli kropka dziesiętna występująca w funkcji separatora dziesiętnego. Z kolei przecinek traktowany jest jako separator grupujący, oddzielający setki od tysięcy, tysiące od milionów (110,000 oznacza 110 tysięcy).
Dla uniknięcia pomyłek poniżej przedstawiam listę porządkującą dotychczasowe rozważania:
110.125 – właściwy zapis w tekstach anglojęzycznych z zastosowaniem tzw. „decimal point”, oznaczający sto dziesięć i sto dwadzieścia pięć tysięcznych; zapis błędny w języku polskim;
110,125 – właściwy zapis w języku polskim z zastosowaniem separatora dziesiętnego, oznaczający sto dziesięć i sto dwadzieścia pięć tysięcznych; w tekście anglojęzycznym oznaczający sto dziesięć tysięcy sto dwadzieścia pięć;
110 125 – właściwy zapis w języku polskim z zastosowaniem separatora grupującego, oznaczający sto dziesięć tysięcy sto dwadzieścia pięć.
Podane wyżej przykłady doskonale uwidaczniają, jakie znaczenie ma właściwe posługiwanie się kropką czy przecinkiem. Abstrahując od tego, że ignorancja w tym zakresie może wywołać pewne zamieszanie w codziennym życiu, warto uświadomić sobie, ile nieścisłości może wynikać z błędnego użycia separatorów w tekstach specjalistycznych. Dlatego zarówno tłumacz, jak i korektor muszą zdawać sobie sprawę z różnic kulturowych, by uniknąć niepotrzebnego zamętu.
Joanna Gruszczyńska
-
Stosowanie wielkich liter w dokumentacji prawniczej
Pewnych błędów ortograficznych się nie wybacza. Zaliczyć można do nich te popełniane przez polityków. Z ich nieudolnych wpisów drwi później opinia publiczna, nie pozostawiając na prominencie, który wykazał się brakiem znajomości reguł ortograficznych, suchej nitki. Do niewybaczalnych pomyłek należą także te zawarte w ważnych dokumentach, a w szczególności w aktach prawnych, których tłumaczeniem zajmuje się nasza firma (por. Tłumaczenia specjalistyczne).
W tego typu dokumentacji należy zwrócić szczególną uwagę na zapis nazw (tytułów) ustaw. Zasada mówi wyraźnie, że tytuły ustaw podane w pełnym brzmieniu zapisujemy wielką literą, zaś przywołane w znaczeniu potocznym, w wersji skróconej, małą literą, np. Ustawa o postępowaniu w sprawach nieletnich, ale ustawa o nieletnich.
Warto zaznaczyć, że dla czytelności zapisu w dalszej części aktu prawnego warto stosować zapis wyrazu Ustawa wielką literą, jeżeli wcześniej przywołano jej pełną nazwę i odnosi się on do konkretnego dokumentu. Przepis ten nie ma charakteru normatywnego, jest jedynie zapisem zwyczajowym, zalecanym i praktykowanym.
Zagadnienie użycia wielkich liter w tłumaczonej dokumentacji prawniczej doczekało się nawet komentarza Rady Języka Polskiego, która zwróciła uwagę na trudności, z jakimi można zetknąć się podczas translacji, w tym na tendencję do nadużywania (na wzór angielski) wielkiej litery. Jej zalecenie sprowadza się do tego, by za każdym razem sprawdzać, czy mamy do czynienia z pełną, oficjalną nazwą (tytułem) aktu prawnego i tylko wówczas użyć wielkiej litery. W pozostałych przypadkach będzie to nadużycie.
Stosowanie wielkiej litery okazuje się wbrew pozorom bardzo problematyczne w tłumaczonych tekstach, a owe zawiłości nie odnoszą się tylko do tłumaczeń prawniczych. Również w tych o charakterze biznesowym zdarzają się dylematy ortograficzne. Zaczęto bowiem uważać zapis małą literą za deprecjonujący i w efekcie nazwy stanowisk czy terminy zapisuje się wielką literą. Tymczasem stosowanie małej litery ma charakter neutralny i nie powinno być pejoratywnie kojarzone.
Użycie wielkiej lub małej litery stanowi jedno z bardziej zagmatwanych zagadnień ortograficznych ze względu na mnogość reguł i współistnienie zapisów, które mogą wprowadzać laika w konsternację, np. reguła mówiąca o zapisie nazw ulic, placów itp. oraz ta mówiąca o zapisie aktów prawnych. Stosując się do pierwszej zasady, powinniśmy zanotować ul. Konstytucji 3 Maja, zaś wykorzystując drugie zalecenie, należy zapisać Konstytucja 3 maja. Dla językoznawcy owo rozróżnienie nie stanowi większego problemu, jednakże dla przeciętnego użytkownika języka to już pokonywanie meandrów polskiej ortografii.
Co w takiej sytuacji poradzić zagubionemu użytkownikowi polszczyzny? Zdrowy rozsądek podpowiada, by za każdym razem się upewnić, który konkretnie zapis znajdzie w danym przypadku zastosowanie, a także by kierować się językową intuicją w sytuacjach wątpliwych. Żadna reguła ortograficzna nie zwalnia bowiem człowieka z myślenia, a wątpliwości są najlepszym dowodem jego istnienia.
Joanna Gruszczyńska
-
Kalki językowe w tłumaczeniach
Jak trudno czasami sprawić, aby „wilk był syty i owca cała”, przekonują się nieraz tłumacze dokonujący przekładu określonych zwrotów na język rodzimy. Istnieją bowiem sformułowania w pewnym sensie nieprzetłumaczalne. Mowa tutaj o kalkach językowych, które okazują się zmorą zwłaszcza początkujących translatorów.
Paradoksalnie samo wyrażenie „kalka językowa” (pochodzące z języków romańskich) stanowi zarówno określenie zjawiska, jak i jego przykład. Oznacza dosłowne przeniesienie treści z języka źródłowego na język docelowy. Problem okazuje się niebagatelny, zwłaszcza w tłumaczeniach biznesowych (por. Tłumaczenia biznesowe), którymi zajmuje się firma Netlinguist.
Jak bowiem przełożyć, oddając w pełni sens wyrażenia angielskiego, sformułowania typu: „customisation”, „key problem” „leader shift”? W przekładach funkcjonują one jako kalki językowe, które zdążyły się już na tyle zadomowić, że nie są odczuwane jako zjawisko nienaturalne. Tłumaczy się je jako „kastomizacja”, „kluczowy problem” czy „lider zmianowy”. Wyrażenia te można zaliczyć do kategorii tych, dla których nie da się znaleźć adekwatnego, dobrze brzmiącego, polskiego odpowiednika.
Problemem okazują się nie tyle przywołane i „zaakceptowane” określenia, lecz tego typu kalki językowe, które stanowią błąd językowy. Z pewnością do takich sformułowań należy wyrażenie obecne często w tłumaczeniach z języka niemieckiego (w których specjalizuje się nasza firma – por. Język niemiecki), uformowane na wzór „in der Zwischenzeit”. W przypadku pojawienia się polskiego odpowiednika „w międzyczasie” zadanie korektora sprowadza się do ustalenia, czy w określonym zdaniu chodzi o czynność wykonywaną pomiędzy jednym działaniem a drugim czy też o czynność mającą miejsce w tym samym czasie co inne zdarzenie. Dlaczego ma to znaczenie? Otóż w pierwszym przypadku użycie w „międzyczasie” jest uzasadnione, chociaż niegdyś zostało skrytykowane przez językoznawców. Można zatem powiedzieć: „Byłam na zakupach, potem odebrałam dziecko z przedszkola, a w międzyczasie kupiłam pieczywo”.
Błędne natomiast będzie zastosowanie „w międzyczasie” w następującym zdaniu: „Prasowałam koszule i w międzyczasie oglądałam telewizję” . Polskie „w międzyczasie” ma ograniczone możliwości w stosunku do niemieckiego „in der Zwischenzeit”. Aby zdanie zaliczyć do poprawnych, powinno ono brzmieć: „Prasowałam koszule i w tym czasie oglądałam telewizję”. Wyrażenia typu „w tym czasie” czy synonimiczne „tymczasem” popadają często w niełaskę tłumaczy, którzy chętniej sięgają po kalkę językową.
Pocieszający może być fakt, że niewłaściwe użycie „w międzyczasie” nie wpływa na jakość i wartość merytoryczną tłumaczenia. Jednakże od tego jest korektor, aby tekst docelowy cechowała nie tylko poprawność przekładu, ale także od tego, aby nadać mu odpowiedni kształt językowy. I dlatego w razie konieczności „w międzyczasie” zamienia na „w tym czasie”.
Doświadczenie tłumacza sprawia, że teksty docelowe są w zdecydowanej większości pozbawione kalek językowych wymagających korekty. Trzeba jednak zdawać sobie sprawę z tego, że obecne będą tam takie sformułowania, które nie mają w pełni adekwatnych polskich odpowiedników. Nie oznacza to bynajmniej, że język polski jest uboższy od określonego języka zachodnioeuropejskiego. Wszak to polszczyzna słynie z tego, że uczucia można dzięki niej wyrażać na wiele sposobów, o „których nie śniło się nawet filozofom” – jak mawiał W. Szekspir. A właśnie tego inne narody powinny nam zazdrościć. W tym kontekście nie ma powodu, by czuć się nieswojo z powodu zwykłej „kastomizacji”.
Joanna Gruszczyńska
-
Tłumaczenia techniczne warto zlecić profesjonalistom!
W tłumaczeniach technicznych, których się podejmujemy, często pojawiają się
oznaczenia jednostek miar. W odniesieniu do nich niezbędne okazują się profesjonalizm, a później fachowe oko korektora, które decydują o jakości całego przekładu. Dlaczego ma to tak ogromne znaczenie? Trzeba w tym celu przyjrzeć się dwóm skrótom, często pojawiającym się w realizowanych przez nas projektach technicznych.
Chodzi mianowicie o zapis skrótów pochodzących od wyrazów „minuta” i „sekunda”. O poprawności zapisu oznaczenia miary decyduje postawienie kropki lub zaniechanie takiego działania. Analizując wskazane dwa przykłady, warto zauważyć, że zapisy „min” i „min.”, jak również „s” i „s.” oznaczają zupełnie co innego. Okazuje się, że zastosowanie kropki zmienia znaczenie: „min” (bez kropki) to skrót od wyrazu „minuta”, zaś „min.” (z kropką) – od słowa „minister” lub „minimalny”, „s” (bez kropki) oznacza „sekundę”, natomiast „s.” (z kropką) stanowi skrót od wyrazu „sekunda”. W tekstach technicznych istnieje oczywiście małe prawdopodobieństwo, że pomyli się „minutę” z „ministrem”, natomiast ryzyko takie dotyczy wyrazu „minimalny”. A to w przypadku tłumaczenia np. instrukcji maszyny może mieć daleko idące konsekwencje. Dlatego tak istotne jest odpowiednie przygotowanie merytoryczne tłumacza. Należy się zgodzić, że same umiejętności lingwistyczne nie wystarczą. Na szczęście pracujący dla nas translatorzy są fachowcami w danej branży (zob. Tłumaczenia techniczne).
Duże znaczenie ma również świadomie operowanie spacją w oznaczeniach miar. Trzeba tutaj zastosować zasadę mówiącą, że między wartością liczbową a skrótem bądź skrótowcem spacja powinna się pojawić, zaś pomiędzy wartością liczbową a symbolem nie należy jej stawiać. Przykłady mówią same za siebie: „10 procent”, ale „10%”, „25 stopni Celsjusza”, ale „25°C”. Przy okazji można odnotować, że określenia miar podlegają odmianie, np. „60 sekund”, „50 gramów”, „20 amperów”, „5 barów” itd.
Na zakończenie dodam – pół żartem, pół serio – że dbałość o takie szczegóły może „uratować komuś życie” i w firmie Netlinguist mamy tego pełną świadomość. „Pół serio” dlatego, że opracowując projekty techniczne, wiemy, że to właśnie odpowiedni (adekwatny w stosunku do oryginału) zapis jednostek fizycznych i oznaczenia miar mogą decydować o bezpieczeństwie obsługującego daną maszynę. A dlaczego „pół żartem”? Użycie tego wyrażenia wyjaśnia znaleziony w sieci nieco makabryczny dowcip językowy, doskonale jednak ilustrujący, jak znak interpunkcyjny lub jego brak zmienia znaczenie całej wypowiedzi. Oto on:
- „Jedzcie, dzieci!”
- „Jedzcie dzieci!”
I podpis: „Interpunkcja ratuje życie!”
Niech żyją ci, którzy twierdzą, że drobiazgi jednak mają znaczenie – a nasza firma zdecydowanie do takich należy.
Joanna Gruszczyńska