-
O języku miłości z okazji Dnia Kobiet
Zapewne każda z pań, nie tylko od święta, chciałaby usłyszeć chociaż kilka miłych słów od wybranka swojego serca. Sadzę również, że i panowie życzyliby sobie otrzymać życzliwą, czułą ripostę. Tak czy inaczej 8 marca staje się pretekstem do rozważań na temat języka miłości.
Problem może wydawać się błahy, jednakże w momencie, w którym przychodzi użyć nam sformułowań związanych z uczuciami czy sytuacjami intymnymi, okazuje się prawdziwym wyzwaniem. Skromnym pocieszeniem może być fakt, że podobne rozterki towarzyszyły również bohaterom literackim. O kłopotach z „miłosnym świergotaniem” pisał wszak sam hrabia Fredro, zwracając uwagę na to, że w języku miłości obowiązują inne reguły, że pewnych rzeczy nie można, nie da się albo nie wypada powiedzieć wprost. Dlatego na potrzeby zakochanych powstała swoista metaforyka miłości.
Wśród najbardziej popularnych i neutralnych płciowo zwrotów kierowanych do ukochanej osoby funkcjonuje apostrofa „kochanie”. Z kolei największy zbiór tego typu sformułowań reprezentują wyrazy związane ze światem przyrody, a ściślej rzecz ujmując nazwy niektórych zwierząt. Ciekawą kwestią jest tutaj zróżnicowanie w używaniu pewnych zwrotów ze względu na płeć osoby, do której czułe słówka są adresowane. Kobiety często nazywają swoich partnerów „misiem”, zapewne dlatego, że instynktownie określenie to kojarzy im się z czymś przyjemnym, z przytulanką. Na marginesie warto dodać, że panowie w różny, niekoniecznie pozytywny, sposób reagują na ten epitet. Trzeba tutaj zachować ostrożność – „miś” bowiem wywołuje również takie skojarzenia jak niezdarność czy ciapowatość. Miał zatem hrabia Fredro rację, pisząc, że tak „trzeba pół, ćwierć słowa”, gdyż można się niepotrzebnie narazić.
Panie wydają się być w tej kwestii bardziej wyrozumiałe, mimo że nazywane „żabkami” czy „myszkami” także mogłyby się obrazić. O ile „żabkę” da się jeszcze uzasadnić proweniencją baśniową (wiadomo, że pocałowanie żaby przynosiło księżniczkom korzyści), o tyle trudno ustalić jednoznacznie, dlaczego nazwę wskazanego gryzonia stosuje się w języku miłości.
Rekordy popularności w zakresie czułych słówek bije również „Kotek” czy hipokorystyk (spieszczenie) „Koteczek”, których użycie jest już niezależne od płci. Na tym nie kończy się mnogość określeń zaczerpniętych rodem z Animal Planet. Wśród apostrof funkcjonują wszak powszechnie stosowane „słoneczka” i „kwiatuszki”. Rodzi się zatem pytanie: dlaczego świat przyrody staje się inspiracją dla wszystkich naśladowców Romea i Julii?
Człowiek w sytuacjach, kiedy emocje biorą górę, kieruje się instynktem (a zatem dobór słownictwa także ma charakter instynktowny). Wybiera takie wyrazy, które pojawiają się często w jego najbliższym otoczeniu. Potwierdzeniem tego faktu może być analiza leksykalna sformułowań stosowanych podczas kłótni, którą cechuje chociażby częściowa utrata kontrola nad tym, co się mówi. Wówczas zdarza się, że pod adresem bliskiej osoby również padają epitety związane z metaforyką zwierzęcą. Różnica sprowadza się do tego, że w czasie sprzeczki używa się słów, które mają charakter obraźliwy (np. „krowa”, „świnia”, „małpa”, „osioł”, „baran”).
Nie ulega wątpliwości, że „miłosne świergotanie” wymaga wyczucia i delikatności, wymaga również stworzenia pewnej więzi pomiędzy „świergotającymi”. Jednakże nawet ta okazuje się niewystarczająca w sytuacjach intymnych, kiedy pojawia się na przykład potrzeba nazwania części ciała. Mimo rewolucji obyczajowej wciąż mamy problem z tym, jakim językiem posługiwać się za drzwiami alkowy. W zasadzie istnieje wybór pomiędzy wulgarnymi określeniami a terminami typowo medycznymi. „Misiom” i „żabkom” nie pozostaje zatem nic innego, jak stworzyć własny język miłości. Takie działanie może przynieść tylko same korzyści. Nie dość, że naszej mowy nikt poza nami nie będzie rozumiał (co może okazać się w pewnych sytuacjach niezwykle przydatne), to jeszcze dowiedziemy nadzwyczajnej kreatywności.
I takiej „twórczości radosnej” życzę z okazji Dnia Kobiet wszystkim tym, którym nieobce są czułe słówka.
Joanna Gruszczyńska
-
Polszczyzna młodego Polaka
Miło szaleć, kiedy czas po temu – pisał Jan Kochanowski. Dziś mało kto cytuje mistrza z Czarnolasu, a przyznać trzeba, że jego myśl pozostaje, zwłaszcza w karnawale, niezwykle aktualna. Mimo tej ponadczasowości współczesny młody człowiek raczej nie sięgnie do renesansowych tekstów, by zaanonsować chęć uczestnictwa w zabawie wtedy, gdy pojawiają się ku temu sprzyjające okoliczności. Powie raczej: „nie ma wapna na kwadracie”, co w wolnym tłumaczeniu oznacza: „rodziców nie ma w domu”.
Skąd to nagłe zainteresowanie polszczyzną młodzieży? Otóż, w nawiązaniu do poprzedniego artykułu na temat plebiscytu na Słowo Roku 2016 wypada wspomnieć również o innym, „konkurencyjnym” głosowaniu na Młodzieżowe Słowo Roku 2016 (http://sjp.pwn.pl/ciekawostki/Mlodziezowe-slowo-roku;199794.html). Wyboru już dokonano, a najbardziej popularnym wyrazem okazał się „sztos”, leksem o wyraźnie pozytywnych konotacjach, oznaczający coś niezwykłego, fantastycznego.
Językowi nastolatków warto przyjrzeć się nie tylko ze względu na organizowany plebiscyt. To w nim najszybciej odbijają się zachodzące w otaczającym nas świecie zmiany. Przysłówek „najszybciej” wydaje się zresztą kluczowy dla rozważań na temat sposobu mówienia młodych ludzi. Analiza zgłoszonych do głosowania wyrazów ujawnia dwie prawidłowości wynikające z nakazu, by nie marnować czasu na rozwlekłe komunikaty, by powiedzieć coś szybko. Dany leksem ma szansę przyjąć się wśród młodzieży, jeżeli jest wielofunkcyjny (tzn. pełni rolę różnych części mowy w zależności od potrzeb) i stosunkowo krótki, co pozwala na oszczędność czasu i energii. Warto zauważyć, że wskazane kryteria można odnieść do znacznej części wyrazów, które w głosowaniu znalazły się w pierwszej trójce. Oprócz „sztosu” takie właściwości posiadają leksemy „beka” i „masakra”.
Wśród wyrazów biorących udział w plebiscycie pojawiają się powszechnie znane, ale używane przez ogół społeczeństwa w zupełnie innym kontekście. Ciekawym przykładem do analizy może być tutaj słowo „beka”, które posiada dwa wyjaśnienia w słowniku języka polskiego: 1) zgrubienie od „beczka”; 2) pot. „gruby człowiek”. Wydawnictwo poprawnościowe nic nie wspomina o znaczeniu przypisanym mu przez nastolatków, dla których „beka” to śmieszna sytuacja. Do grupy „powszechnie znanych” można zaliczyć jeszcze wyrazy: „Janusz”/„janusz”, „lamus” czy „cebula”. Łączy je m.in. fakt, że dla przedstawicieli dojrzałego pokolenia nie mają one pejoratywnych skojarzeń, zaś dla młodzieży – wręcz przeciwnie. Wszystkie bowiem nazywają nosicieli jakiejś negatywnej cechy. „Janusz” to człowiek prymitywny, ignorant, „lamus” oznacza kogoś niedouczonego, zaś „cebula” odnosi się do osoby, która nie potrafi zachować się stosownie do sytuacji. Skądinąd, ciekawą sprawą jest, że do określania kogoś nieokrzesanego wykorzystuje się warzywną metaforykę. Wszak w języku potocznym odpowiednikiem młodzieżowej „cebuli” okazuje się „burak”.
Trudno wskazać, dlaczego wybrano właśnie to imię czy warzywo i nadano im negatywny wydźwięk. Owo działanie, chociaż ma niejasną genezę, posiada sprecyzowany cel. Młodzież pragnie w ten sposób zaznaczyć swoją odrębność, podkreślić tożsamość – a co za tym idzie – odseparować się w pewnym sensie od reszty, która musi się natrudzić, by zrozumieć, o czym „wtajemniczeni” nastolatkowie dyskutują. Takiemu postępowaniu nie można odmówić pragmatyzmu. Zapewne niejeden młody człowiek ucieszy się z faktu, że jego opiekunowie nie potrafią „rozkminić” (czyli zrozumieć), o czym rozmawia z kolegami.
Próba zrozumienia prawidłowości obowiązujących w polszczyźnie młodzieży sprowadza się do sformułowania oczywistego wniosku. Okazuje się, że każde zjawisko w języku ma swój sens i cel, nawet jeśli trudno wskazać jego genezę.
Joanna Gruszczyńska
-
Językowe podsumowanie roku
Koniec roku jednych napawa optymizmem, innych wprawia w przygnębienie. Niewątpliwe jednak jest to czas podsumowań wszelkiego typu. Dokonuje się ich w gospodarce, sporcie, kulturze. Wtedy też rozstrzyga się różnego rodzaju plebiscyty. Oto dowiadujemy się, kto okazał się najładniejszy, najzdolniejszy, najbogatszy, wśród celebrytów, polityków czy sportowców. Językoznawcy także postanowili, że nie pozostaną w tyle i wymyślili swój plebiscyt.
Co prawda, nie jest on żadną nowością, gdyż Uniwersytet Warszawski organizuje go już po raz szósty, jednakże warto przyjrzeć się paru aspektom głosowania na Słowo Roku 2016. Po pierwsze, ujawnia ono bardzo ciekawą tendencję rozwoju języka. Gdy spojrzy się na listę wyrazów (http://ankieta.pzwl.pl/floater/preview/3), spośród których można wskazać swojego faworyta, nasuwa się interesujący wniosek. Otóż, zdecydowana większość z konkurujących ze sobą słów ma źródło w wydarzeniach politycznych minionego roku. Ktoś powie, że zazwyczaj tak się dzieje, iż ważne dla danej społeczności sprawy znajdują swoje odbicie w języku. Trzeba jednak pamiętać, że istnieje warunek zapewniający, że dane sformułowanie zrobi karierę – zjawisko, które nazywa, musi bowiem poruszać, wywoływać ożywione dyskusje. Wyrażenia czy zwroty, które nie wzbudzają emocji, pozostają bez szans, by zaistnieć.
Po drugie…
Dociekliwych, oprócz kwestii etymologicznych, mogą zainteresować także te słowotwórcze, czyli to, na jakich zasadach zostały zbudowane proponowane w plebiscycie wyrazy. Jeden z nich to typowy neologizm. Mowa o słowie „Brexit”, które powstało z połączenia dwóch leksemów: „Britain” i „exit”. Inny to tzw. neosemantyzm, czyli wyraz już istniejący, ale przypisuje mu się nowe znaczenie, np. „koleś”. Pozostałą część „kandydatów” można zaliczyć do względnie neutralnych. Dlaczego względnie? W przypadku wyrazów z proweniencją polityczną istnieje ryzyko, że zaczną one być z czasem w określony sposób wartościowane – jedne przyjmą pozytywne konotacje, inne wręcz przeciwne.
Po trzecie…
Dlatego zalecałabym daleko idącą ostrożność w szafowaniu słowem, gdyż grozi nam wtedy „awaria języka”, którą niezwykle trafnie zdefiniowała Ewa Lipska w wierszu o takim tytule. Myślę, że warto przytoczyć tutaj jego fragment – wtedy czytelnik sam będzie mógł wyciągnąć wnioski dotyczące konsekwencji niefrasobliwego posługiwania się mową:
Dokonując językowego podsumowania roku, nie można udawać, że nie dostrzega się dwóch dominujących w 2016 roku tendencji, które unaocznia także w pewnym sensie wspomniany plebiscyt. Jako miłośnik języka polskiego dostrzegam niepokojące zjawisko, że wyrazy gubią właściwe sobie znaczenie. Szerzy się swego rodzaju nowomowa, a w konsekwencji nie docenia się wagi słów, tego, że mają one wielką moc, niszczycielską lub budującą.
Dlatego wypada do postanowień noworocznych dopisać jeszcze jedno: „Szanować język, dzięki któremu komunikuję się ze światem, a wtedy świat szanować będzie mnie”!
Tego życzę wszystkim naszym Czytelnikom w nadchodzącym 2017 roku.
Joanna Gruszczyńska
-
Pisownia cząstek „bym”, „byś”, „by”
Niniejszy artykuł dedykuję wszystkim marzycielom, wróżkom i wróżbitom, romantykom i błędnym rycerzom, gdyż to oni najczęściej posługują się wyrazami zawierającymi cząstkę „by”. Mnogość możliwości jej połączeń z innymi częściami mowy sprawia, że opanowanie zasad pisowni w odniesieniu do „by” nie należy do najłatwiejszych zadań.
Wystarczy przyjrzeć się połączeniu „by” z czasownikiem. Oczywistą sprawą jest, że cząstkę tę zapiszemy łącznie z osobowymi formami czasownika, np. „poszedłbym”, „poszłaby”, „poszlibyście”. Przy okazji warto wspomnieć o innym niż zwyczajowym rozłożeniu akcentu wyrazowego zarówno w formach liczby pojedynczej, jak i mnogiej tryby przypuszczającego. W pierwszym przypadku akcent pada na trzecią sylabę od końca, zaś formy typu „pojechalibyście”, „pojechalibyśmy” (liczba mnoga) należy akcentować na czwartą zgłoskę od końca.
Zasada łącznej pisowni odnosi się także do form użytych bezosobowo typu: „należałoby”, „wypadałoby”, „wydawałoby się” itp. By nie popełnić błędu, należy rozróżnić sytuację, kiedy cząstka „by” należy bezpośrednio do czasownika od tej, kiedy zaczyna ona zdanie podrzędne. Warto przeanalizować dwa następujące wypowiedzenia: 1) Prosiłybyśmy o wypożyczenie książki; 2) Prosiły, byśmy wypożyczyli im książkę. Wskazane przykłady pozwalają wyrazić, niejednokrotnie już artykułowane na blogu przekonanie, że żadne reguły ortograficzne nie pomogą, jeśli nie uwzględni się kontekstu użycia danego wyrazu.
Zapamiętać również trzeba, że po nieosobowych formach czasownika (bezokolicznikach, imiesłowach, formach zakończonych na „-no”, „-to”) cząstkę „by” pisze się osobno, np. „można by”, „trzeba by”, „warto by”, „czytać by”, „pisać by”, „zrobiono by”. Taka pisownia ma swoje uzasadnienie. Otóż, we wszystkich przywołanych przykładach owo „by” nie odnosi się do podanego czasownika, lecz do innej czynności uwzględnionej w dalszej części cytowanego fragmentu wypowiedzenia lub domyślnego słowa posiłkowego „było”, jak w przypadku sformułowań typu: „można”, „warto”, „trzeba”. Wszak zwrot „warto by” jest tożsamy z „warto by było” czy „byłoby warto”.
Drugą grupę oprócz czasowników, których towarzystwo lubi cząstka „by”, stanowią spójniki i partykuły. Owa sympatia objawia się w ten sposób, że w odniesieniu do takich zestawień trzeba zastosować pisownię łączną, np. „aby”, „żeby”, „gdyby”, „byleby”, „jakoby”, „jeśliby”, „czyżby”, „niby”, „niechby”, „chociażby” itd. (bardzo obszerną listę tego typu połączeń podaje Internetowy słownik języka polskiego PWN). Do podanej zasady należy odwołać się także wówczas, gdy inne części mowy, a konkretnie zaimki przysłowne, występują w roli spójnika czy partykuły. Rzecz dotyczy na przykład często używanego połączenia cząstki „by” z zaimkiem przysłownym „jak”. Problem ilustrują zdania: 1) Jak byś to wyjaśnił?; 2) Jakbyś mi to wyjaśnił, byłbym wdzięczny. W pierwszym wypowiedzeniu wykorzystane „byś” nie łączy się z „jak”, lecz należy do czasownika, gdyż cytowane wypowiedzenie można by przekształcić na: Jak wyjaśniłbyś to?. W drugim przykładzie owo „byś” tworzy z „jak” jeden wyraz nadający zdaniu charakter warunkowy. Tutaj zamiast „jakbyś”, można też użyć „gdybyś”, czego – co warto zauważyć – nie da się zrobić w odniesieniu do pierwszego przykładu.
Stosowanie reguł ortograficznych w zakresie pisowni cząstki „by” wymaga zastanowienia i intuicji językowej. Życie byłoby prostsze, gdyby każdy z nas ją posiadał. No właśnie gdyby… Powiadają, że gdyby babcia miała wąsy, toby była dziadkiem. Niektórzy zatem, zwłaszcza ci marzący o intuicji językowej, powinni wnikliwie przestudiować podane przykłady, by wątpliwości co do pisowni cząstki „by” mieć jak najmniej.
Joanna Gruszczyńska
-
Żeńskie formy nazw zawodów i tytułów
Polszczyzna, jak każdy inny język, ma swoje ograniczenia. Jednym z nich jest problem z tworzeniem żeńskich form nazw niektórych zawodów czy tytułów. Można się zżymać i organizować akcje mające na celu eliminację przypadków „dyskryminacji” językowej (o której pisałam już na blogu – por. Przykłady „dyskryminacji” językowej – z przymrużeniem oka). Można też z uporem maniaka lansować żeńskie formy. Na nic się to jednak zda, gdyż język – na szczęście – nie znosi sztuczności i pewne słowa czy wyrażenia w wyniku naturalnej selekcji nie przyjmą się i nie będą stosowane przez ogół użytkowników danego języka.
Tak dzieje się w przypadku promowanych jakiś czas temu form typu „psycholożka”, „filolożka” itp. Choć utworzone poprawnie pod względem słowotwórczym, na zasadzie analogii do wyrazów takich jak: „nauczycielka”, „kelnerka”, „fryzjerka”, nie są tak powszechnie stosowane jak te wymienione przeze mnie w drugiej kolejności. Dlaczego tak się dzieje? „Nauczycielka” czy „kelnerka” to nazwy neutralne, chociaż wskazujące na płeć osoby reprezentującej określony zawód. „Psycholożka” czy „filolożka” niosą już ze sobą pewne negatywne konotacje. Wyrazy te często używane są ironicznie, lekceważąco lub – co gorsza – ze wskazaniem na brak kompetencji osoby wykonującej daną pracę. Przyznać trzeba, że szum medialny wokół omawianego zagadnienia również nie pomógł sprawie. Wręcz przeciwnie – sprawił, że ironizowanie na temat żeńskich form zawodów i tytułów stało się nierzadką praktyką.
O ile użycie określeń takich jak „psycholożka” czy „filolożka” można jeszcze jakoś uzasadnić, powołując się na wydawnictwa poprawnościowe, w których nadano im kwalifikator „potoczny”, o tyle zastosowanie tworów typu „ministra”, „ministerka” czy „premiera”, „premierka” budzi już większe kontrowersje. Nie chodzi tutaj bynajmniej o ocenianie czy negowanie tych form. Zwracam tylko uwagę, że póki co nie odnotowują ich słowniki, a przynajmniej nie w znaczeniu, o którym mowa w niniejszym artykule. Owszem, wśród haseł słownikowych można znaleźć wyraz „premiera”, ale w sensie „pierwszy publiczny pokaz jakiegoś dzieła”. W artykule hasłowym nie wspomina się o znaczeniu „kobieta premier”.
Trudno z dzisiejszej perspektywy osądzać zjawisko ekspansji żeńskich form. Nie takie też jest zadanie językoznawców, którzy nie mają mocy, aby nakazać używania określonych wyrazów lub zakazać stosowania innych. Wnikliwie problem ten został przedstawiony przez Radę Języka Polskiego, która zajęła stanowisko w omawianej sprawie (por. Stanowisko Rady Języka Polskiego w sprawie żeńskich form nazw zawodów i tytułów).
Zmierzając do konkluzji, należy podkreślić, że wyrażenia typu: „pani premier”, „pani prezes”, „pani minister” są w pełni akceptowalne przez wydawnictwa poprawnościowe. Dodatkowo świadczą o szacunku mówiącego lub piszącego wobec kobiet piastujących dany urząd. Takiego pozytywnego nacechowania nie mają wszak wyrazy: „premiera” czy „premierka”, „prezeska”, „ministra” czy „ministerka”. Do wysnucia powyższego sądu nie trzeba być filolożką, wystarczy odrobina intuicji językowej, którą każdy rodzimy użytkownik języka posiada.
Wydaje się, że problem dotyczący żeńskich form nazw zawodów i tytułów został sztucznie napompowany. Osobiście nie obrażam się, jeżeli ktoś nazwie mnie „filologiem”. Zdaję sobie sprawę z tego, że w języku nie należy szukać sprawiedliwości, gdyż – podążając tym tropem – zaczniemy za chwilę zmieniać inne „dyskryminujące” elementy w naszej gramatyce. Być może pojawią się głosy nawołujące do tego, aby obok rodzaju męskoosobowego utworzyć „żeńskoosobowy” itp. Z pewnością kreuję teraz swego rodzaju „language fiction”, zwracając tym samym uwagę na to, że język najbardziej kocha naturalność oraz prostotę i ma służyć jego użytkownikom. Sądzę, że zwolennicy „naprawiania” polszczyzny powinni pozwolić pozostać niektórym paniom filologami, psychologami, ba, nawet ministrami.
Joanna Gruszczyńska
-
„Magnificencjo”, „Eminencjo”, „Ekscelencjo”…, czyli o sposobach tytułowania
W najbliższych dniach na polskich uczelniach zabrzmi majestatyczne „Gaudeamus…”. Będą uroczyste wystąpienia, w czasie których zarówno wytrawni, jak i mniej zaprawieni w boju oratorzy zwrócą się do rektorów, dziekanów. I tutaj może pojawić się konsternacja – jak właściwie tytułować najwyższe władze uczelniane?
Problemy związane z tytulaturą nie odnoszą się tylko do środowisk akademickich, rzecz jasna. Jeszcze większa niepewność dotycząca tego, jak poprawnie zwracać się do określonych osobistości, pojawia się w przypadku dostojników kościelnych. Faktem jest, że przed takowym dylematem staniemy być może parę razy w życiu (lub nawet w ogóle), jednakże marginalność zjawiska wydaje się odwrotnie proporcjonalna do tego, jak niezręcznie się poczujemy, kiedy sytuacja będzie wymagać od nas użycia określonego tytułu. Może zatem lepiej dmuchać na zimne… Można się również zżymać i wyrażać swoje niezadowolenie z faktu, że Polacy lubią się tytułować, jednakże nasza opinia na ten temat nie zmieni faktu, że czasami po prostu wypada to zrobić. Dlatego w niniejszym artykule proponuję krótki przegląd tytulatur.
W odniesieniu do władz uczelnianych w oficjalnych przemówieniach, kiedy bezpośrednio kieruje się słowa do rektora, należy posłużyć się zwrotem „Wasza Magnificencjo” (lub „Magnificencjo”). Praktyka pokazuje, że tej apostrofy używa się również w urzędowych pismach. Mówiąc o rektorze (nie do rektora), trzeba wykorzystać wyrażenia „Jego Magnificencja” (w przypadku mężczyzny) lub „Jej Magnificencja” (w odniesieniu do kobiety) i następnie zastosować właściwą formę czasownika, np. „Jego Magnificencja otworzył…”. Warto dodać jeszcze, że w codziennych kontaktach z najwyższymi władzami uczelni wystarczy, jeśli użyjemy zwrotu „panie rektorze”.
Rzecz nieco się komplikuje w przypadku tytułowania dostojników kościelnych. Dzieje się tak ze względu na większą hierarchiczność tych stanowisk. Inaczej należy zwrócić się do biskupa i arcybiskupa („Wasza Ekscelencjo”), inaczej do kardynała („Wasza Eminencjo”), a jeszcze inaczej do papieża („Wasza Świątobliwość” lub „Ojcze Święty”). Niewątpliwie trzeba pamiętać o tym, że uroczystych zwrotów nie należy nadużywać i są one zarezerwowane dla poważnych ceremonii. W codziennych sytuacjach wystarczy posługiwać się formami: „księże proboszczu”, „księże arcybiskupie” itd. W odniesieniu do dostojników kościelnych również obowiązuje zasada, że jeżeli mówi się o nich (nie do nich), używa się wówczas zaimka „Jego”, np. „Jego Ekscelencja”, „Jego Eminencja” itp.
Inną kwestią, niezależną od użycia właściwego tytułu, ale jednocześnie korespondującą z omawianym zagadnieniem, jest użycie odpowiedniej formy czasownika, gdy zwracamy się do słuchaczy. Niniejszy artykuł traktuję jako pretekst do tego, aby zaapelować o posługiwanie się w sytuacjach oficjalnych formami 3 osoby liczby mnogiej. Wypada zatem powiedzieć: „widzą Państwo”, „otrzymali Państwo” itd. Co prawda, stosowanie w tym kontekście 2 osoby liczby mnogiej (czyli np. „widzicie Państwo”) nie jest zakazane, trąci jednak brakiem profesjonalizmu ze strony oratora. Można bronić tej formy, wykorzystując argument o skracaniu dystansu, jednakże jej użycie pozostaje sprawą dyskusyjną (niektórzy językoznawcy uznają ją za niepoprawną, por. artykuły w poradni językowej).
Kwestia tytułowania, choć wydaje się marginalna, może okazać się solą w oku, zwłaszcza jeśli popełnimy faux pas, a nasze audytorium przywiązuje szczególną wagę do właściwego „formułowania myśli”. Mimo wszystko pozostanę zwolennikiem tezy, że grzeczność należy do rzadkich zjawisk na tym świecie, których nadmiar na pewno nikomu nie zaszkodzi.
Joanna Gruszczyńska
-
Jak odmieniać skrótowce?
Obecnie trudno znaleźć tekst publicystyczny, popularnonaukowy czy specjalistyczny, który pozbawiony będzie skrótów i/lub skrótowców. W ramach panującej tendencji do oszczędzania wysiłku ujawniającej się w języku oraz ze względów czysto pragmatycznych współczesny użytkownik polszczyzny nader często się nimi posługuje.
Celowo użyłam na początku dwóch określeń, trzeba bowiem zaznaczyć, że skrót i skrótowiec nie są pojęciami synonimicznymi. Skrót to część wyrazu lub wyrażenia, w większości przypadków zwyczajowo przyjęty i właściwie odczytywany przez ogół użytkowników danego języka. Warto jednak dodać, że istnieją skróty, do rozkodowania których niezbędny okazuje się kontekst. Skrótowce natomiast to wyrazy pochodne tworzone często (choć nie jest to regułą) od pierwszych liter bądź sylab całego wyrażenia. Nie zawierają one kropek. Spełniają odmienne funkcje w zdaniu aniżeli skróty, co powoduje, że ich stosowanie wymaga również znajomości innych reguł. O tym, jak poprawnie posługiwać się skrótami, była mowa w artykule poświęconym zasadom ich kończenia (zamykania). W przypadku skrótowców to nie sposób tworzenia czy zapisu stanowi największy problem.
Najważniejszą kwestią wymagającą podkreślenia jest to, że skrótowce podlegają odmianie. I jak można domniemywać, wokół zagadnienia deklinacji będzie koncentrować się większość problemów. Uogólniając, należy zauważyć, że sposób odmiany skrótowca zależy m.in. od tego, jaki typ on reprezentuje. Można bowiem wyróżnić ich cztery rodzaje: sylabowce (np. „Cepelia”), głoskowce (np. „ZUS”), literowce (np. „PZU”) oraz mieszane (np. „PZMot”). Nie ma potrzeby definiowana tych pojęć, gdyż intuicja językowa przeciętnego użytkownika polszczyzny pozwoli bez trudu odgadnąć, jaki model odmiany w danej sytuacji zastosować (lub nie – w przypadku skrótowców nieodmiennych).
Sylabowce podlegają deklinacji jak każdy inny rzeczownik – w przypadkach zależnych zmienia się tylko końcówka fleksyjna (np. „Cepelii”, „Cepelię”, „Cepelią”). W przypadku głoskowców i literowców dodaje się końcówkę fleksyjną zapisaną małą literą, ale poprzedza się ją dywizem (np. „GOPR-u”). Trzeba dodać, że zarówno wśród głoskowców, jak i literowców występują takie, które nie podlegają deklinacji (np. głoskowiec „NATO” czy literowiec „PZU”). Skrótowce mieszane stanowią z kolei tak różnorodną grupę, że każdemu z nich należałoby przyjrzeć się z osobna.
W odniesieniu do niektórych głoskowców, literowców i skrótowców mieszanych parę kwestii wymaga większej uwagi. Po pierwsze, trzeba pamiętać, że w sytuacji, gdy skrótowiec kończy się na „R”, a w przypadku zależnym występuje „rz”, wówczas należy zastosować zapis „R-z”, np. „GOPR-ze”. Podobnie powinniśmy oddzielić „i” stanowiące zmiękczenie poprzedzającej spółgłoski, np. „ZUS-ie”. Miejscownik okazuje się w ogóle problematycznym przypadkiem, gdyż wymusza także specyficzną zmianę w skrótowcach zakończonych na „T” (np. „LOT”, ale „w Locie”). Szczególnego potraktowania wymagają również głoski „j” (czyt. jako „jot”) oraz „z” (czyt. jako „zet”). Po łączniku (dywizie) dodaje się więcej niż samą końcówkę fleksyjną określonego rodzaju, np. „ONZ-ecie”, „ONZ-etu”, „UJ-ocie”, „UJ-otu”.
Ostatnio jak grzyby po deszczu wyrastają nowe firmy, które przybierają nazwy od imion bądź nazwisk właścicieli, będące często skrótowcami z zakończeniem „-x”, np. „Adamex”. Ów „Adamex” również podlega odmianie, z tym że tutaj normy poprawnościowe pozwalają na dwa rozwiązania. Zakończenie „-x” może pozostać lub może przybrać postać rodzimego „-ks”, co sprawia, że właściwe są oba zapisy: „Będę w Adamexie” lub „Wybieram się do Adameksu”. Purystów językowych może drażnić nieco połączenie „-xi”, jednakowoż wydawnictwa poprawnościowe nie zabraniają stosowania „-x” w zapisie w przypadkach zależnych.
Zagadnienia odmiany skrótowców nie można spychać na margines spraw, którymi niespecjalnie trzeba się zajmować, gdyż stanowią rzadkie zjawisko. Problem polega właśnie na tym, że akronimy (czyt. skrótowce) na dobre zagościły w naszej codzienności. Nazwy nowo powstających organizacji, firm itp. zaczynają funkcjonować przecież w świadomości użytkowników języka jako skrótowce (a nie pełne określenia). Bywa i tak, że nie jesteśmy w stanie ich rozszyfrować, gdyż zatarło się już ich znaczenie lub nie spopularyzowano pełnej nazwy danego obiektu. Wystarczy zadać sobie pytanie: czy potrafię właściwie odczytać akronimy takie jak „UNESCO” czy „UNICEF”? Jedno jest pewne – mnogość pozostających w obiegu skrótowców sprawia, że każdemu z nich trzeba przyjrzeć się z osobna i zastosować taki model odmiany, jaki podpowiada nam poparta wiedzą intuicja językowa lub Słownik skrótów i skrótowców Jerzego Podrackiego.
Joanna Gruszczyńska
-
Zbieg znaków interpunkcyjnych
Ostatnie wakacyjne dni sprzyjają temu, by zanurzyć się w świecie ulubionej książki. Oddając się lekturze, warto jednocześnie połączyć przyjemne z pożytecznym. Od mistrzów słowa można nie tylko nauczyć się kwiecistego języka, ale również poprawnej interpunkcji. Na co zwłaszcza warto zwrócić uwagę? Myślę, że beletrystyka stanowi doskonały materiał poglądowy dla nietypowych przypadków interpunkcyjnych. Co prawda, na blogu pojawiło się już parę artykułów poświęconych kropkom, przecinkom, cudzysłowom, ale dotyczyły one raczej standardowych zagadnień z tego zakresu (por. Tajemnice interpunkcji, Stosowanie cudzysłowu, Interpunkcja w zapisie wyliczeń). Tym razem chciałabym zająć się osobliwym problemem, kiedy to spotykają się obok siebie dwa lub trzy znaki interpunkcyjne.
Kiedy zdanie kończy się wielokropkiem
Wielokropek składa się z trzech kropek i możemy po nim postawić znak zapytania lub wykrzyknik, np. Jaka beznadziejna pogoda…! Nie ma natomiast potrzeby, aby zastosować po nim jeszcze (czwartą) kropkę zamykającą zdanie. Na marginesie warto dodać, że po wielokropku nie umieszczamy także przecinka, np. Mądra, ładna… ale nie potrafię się do niej przekonać.
Gdy na końcu pojawia się skrót
W tym przypadku sytuacja wydaje się dosyć oczywista. Jeżeli zdanie kończy się skrótem, nie dublujemy kropki. Wystarczy ta kończąca skrót, np. W programie przewidziano występy wokalne, gry, zabawy itp. Jak można się jednak domyślać, istnieje jakieś „ale”. Dotyczy ono sytuacji, kiedy dwie kropki rozdzielone są cudzysłowem, np. Byłem wczoraj na filmie „Listy do M.”. Pierwsza kropka należy do inicjału i od kropki zamykającej wypowiedzenie oddziela ją cudzysłów. Wówczas „podwójne kropkowanie” ma rację bytu.
Gdy nawias lub cudzysłów spotka się z innym znakiem interpunkcyjnym
Wypowiedź ujęta w cudzysłów lub nawias odznacza się pewną odrębnością, a zatem po zamknięciu nawiasu lub cudzysłowu należy postawić odpowiedni znak interpunkcyjny – i wcale nie musi to być kropka. Poniższe przykłady ilustrują omawiane zagadnienie:
- Krzyknęła: „Nie będzie żadnej ulgi!”.
- Czy naprawdę krzyknęła: „Nie będzie żadnej ulgi!”?
- Jutro wyjeżdżam (niesamowite!).
W zrozumieniu zasady pomocne jest uświadomienie sobie – w przypadku cudzysłowu – że pierwszy znak interpunkcyjny należy do wywodu jakiejś osoby, drugi zaś stanowi element wypowiedzi narratora.
Dla podkreślenia emocji
Są sytuacje, kiedy można nieco poszaleć w kwestii ilości znaków interpunkcyjnych. Mowa tutaj o przypadku, kiedy pytajnik łączy się z wykrzyknikiem. Nie bez znaczenia pozostaje kolejność tychże znaków. Wykrzyknik umieszczony po pytajniku uwydatnia pytanie, oznacza zdumienie lub oburzenie, zaś odwrotna kolejność (najpierw wykrzyknik, później pytajnik) wiąże się z uczuciem niepewności, zakwestionowania zdania z wykrzyknikiem. Można również powtórzyć dany znak interpunkcyjny, jeżeli chcemy nadać wypowiedzi bardziej emocjonalny charakter. Zalecałabym jednak w tym zakresie ostrożność, aby nie popaść w egzaltację.
Warto zwrócić uwagę, że opisane przypadki zbiegu znaków interpunkcyjnych w znacznej mierze odnoszą się do sytuacji, z którymi można zetknąć się w literaturze, prasie czy Internecie. Niniejszy wpis jest dedykowany zatem wszystkim, którzy sami stawiają pierwsze kroki w pisaniu tego rodzaju tekstów (w przeciwieństwie do poprzedniego artykułu adresowanego raczej do redaktorów instrukcji obsługi czy prac naukowych – por. Interpunkcja w zapisie wyliczeń).
Joanna Gruszczyńska
-
Interpunkcja w zapisie wyliczeń
Zasady polskiej ortografii i interpunkcji potrafią nieraz zaskakiwać. O ile reguły ortograficzne wydają się jeszcze do opanowania i pozostają niezaprzeczalne, o tyle niektóre zalecenia dotyczące interpunkcji bywają dyskusyjne. Dzieje się tak na przykład w sytuacji, gdy dokonujemy wyliczenia czegoś po dwukropku. W zależności od przyjętej interpretacji raz należałoby na końcu danego podpunktu postawić kropkę, innym razem zaleca się pominięcie tego znaku interpunkcyjnego. Od czego to zależy?
Najpierw trzeba odpowiedzieć na pytanie, czemu w ogóle służy interpunkcja. Jej zadaniem jest eliminowanie niejednoznaczności. Warto na przykład zwrócić uwagę na to, jak miejsce przecinka lub jego brak zmieniają znaczenie komunikatu, co doskonale ilustrują następujące sformułowania:
- Gdy Telimena weszła na stół, wniesiono potrawy.
- Gdy Telimena weszła, na stół wniesiono potrawy.
- Jedzcie dzieci!
- Jedzcie, dzieci!
Podane wyżej przykłady potraktować należy z przymrużeniem oka, niemniej jednak udowadniają one, że miejsce znaku interpunkcyjnego lub jego brak to nie kwestia przypadku.
Kiedy zatem w odniesieniu do wyliczeń stosujemy kropkę na końcu danego podpunktu? Stawiamy ją wówczas, gdy ma on postać rozbudowanego zdania (lub kilku zdań), a robimy tak dlatego, by zapis stał się bardziej czytelny. Pamiętajmy przy okazji o rozpoczęciu kolejnego akapitu dużą literą. Nie ma potrzeby zamykania podpunktu kropką w przypadku, gdy jest on krótki, ma postać równoważnika zdania. Wówczas zamiast kropki można zastosować średnik lub przecinek. Trzeba jedynie pamiętać o tym, by kolejny punkt zacząć wtedy małą literą. Zalecałabym jednak ostrożność przy używaniu średnika, gdyż rządzi się on nieco odmiennymi prawami, także w odniesieniu do wyliczeń (więcej na ten temat można znaleźć w poradni językowej: http://sjp.pwn.pl/szukaj/średnik.html).
Inne zasady obowiązują na plakatach czy w ulotkach. Tutaj zaleca się raczej unikanie nadmiaru znaków interpunkcyjnych, a zatem pominięcie kropek na końcu wyliczeń (nawet jeśli w przypadku innych tekstów są wymagane) nie będzie błędem. Warto zwrócić uwagę na to, że problem dotyczący tego, jaki znak interpunkcyjny zastosować w przypadku wyliczeń lub czy w ogóle to zrobić, jest rzeczą sporną. Jedna kwestia nie podlega natomiast dyskusji – niezależnie od dokonanego wyboru powinniśmy zachować konsekwencję. To oznacza, że jeżeli zdecydujemy się na użycie przecinków, nie możemy nagle zmienić zdania i na końcu podpunktu umieścić średnik lub kropkę. Jedynie ostatni punkt wyliczenia, niezależnie od zastosowanych wcześniej znaków interpunkcyjnych, zamykamy kropką.
Dlaczego konsekwencja w zapisie wyliczeń jest tak ważna?
Wyliczenia z reguły stosuje się po to, aby wypowiedź była bardziej przejrzysta. Zatraci ona tę cechę, jeżeli jej twórca wprowadzi niepotrzebny chaos. Inną kwestią jest to, że nieraz można natknąć się na teksty zawierające wyliczenia niejednorodne – tzn. na przemian pojawiają się w nich zdania i równoważniki zdań czy też krótkie wyrażenia. Taki „twór” świadczy o dużej nonszalancji autora i dlatego, oprócz specyficznych zasad interpunkcyjnych, w przypadku wyliczeń powinniśmy także pamiętać o tym, by nadać im odpowiednią formę językową.
Joanna Gruszczyńska
-
Ponglish, czyli jak zrozumieć korpomowę?
Nie jest tajemnicą, że każda branża wypracowuje swój własny język. Powstają nawet specjalne słowniki gromadzące słownictwo lekarzy, wojskowych, policjantów, uczniów i wielu innych grup. Lektura żargonowych zwrotów może stanowić niezłą rozrywkę. Wykonawcy poszczególnych zawodów przypisują bowiem nowe znaczenia wyrazom już istniejącym (tworząc tzw. neologizmy semantyczne, o których była już mowa w artykule „Neologizmy w natarciu”), uzyskując w ten sposób – czasami zupełnie nieświadomie – efekt komiczny. Przykładem takiej neosemantyzacji może być zdanie: „Nie ma wapna na kwadracie”, żywcem wyjęte z uczniowskiego żargonu, a oznaczające, że „rodziców nie ma w domu”.
O ile próbę odgadnięcia ukrytych znaczeń w żargonie uczniowskim można traktować z przymrużeniem oka i jako formę zabawy, o tyle poznawanie korpomowy ma zupełnie inny charakter – rzekłabym – czysto pragmatyczny. Posługiwanie się językiem charakterystycznym dla międzynarodowych korporacji (tzw. nowomową korporacyjną, czyli „korpomową”) ma swoje uzasadnienie. Po pierwsze, ułatwia komunikację pomiędzy współpracownikami; po drugie – świadczy w pewnym sensie o profesjonalizmie danej osoby, dowodzi znajomości branży; po trzecie – wyklucza poza nawias dyletantów, osoby, które nie znają się na rzeczy. Ta ostatnia przesłanka okazuje się bardzo przydatna podczas wstępnej rekrutacji na określone stanowisko w korporacji. Spora część kandydatów sama zrezygnuje z aplikowania, jeśli przeczyta, że pracodawca gwarantuje „start-up-ową atmosferę pracy” lub „chillout room z wygodną kanapą”. Jeszcze większą niepewność i dezorientację wywołają wymagania pracodawcy typu: „gotowość do zdobywania wiedzy i ciągłego podnoszenia know-how w obszarach technologii wykorzystywanych w digital media” czy „zarządzanie roadmapą” (cytaty zaczerpnięte z autentycznych ofert pracy zamieszczonych na portalu www.pracuj.pl).
Jak można zauważyć, zdecydowana większość sformułowań korpomowy to wyrazy zaczerpnięte z języka angielskiego. Dlatego też język korporacji określa się mianem „ponglishu”. Żeby pracownik korporacji osiągnął „target” („cel”), dobrze wypadł przed „managerem” („przełożonym”), nie zawalił „kejsa” („sprawy”, od ang. „case”), wyrobił się ze wszystkim do „EOD” („na koniec dnia”, od ang. „end of the day”), mógł zostać „FTE”, czyli „full time employee” („pełnoetatowym pracownikiem”), nie ma wyjścia – musi opanować te „korposformułowania”. Do listy „na dobry początek” dodałabym jeszcze: „deadline” („ostateczny termin wykonania projektu”), „ASAP” („najszybciej jak się da”, od ang. „as soon as possible”) czy „PFA” („wiadomość z załącznikiem”, od ang. „please find attached”). Oto – można powiedzieć – słowniczek (pardon! „Glossary”) początkującego „korpoludka”. Oczywiście, lista nie została wyczerpana. Mnogość branż, do których wtargnęła korpomowa, sprawia, że słowniczek ten osiągnął całkiem pokaźne rozmiary (więcej na ten temat: http://www.newsweek.pl/polska/korpomowa-dla-poczatkujacych,107371,1,1.html).
Gdzie jest haczyk?
Osoby posługujące się korpomową zapominają, że nie komunikują się tylko ze swoimi współpracownikami. Ponglish zaczyna bowiem wychodzić poza budynki korporacji. Często bywa tak, że oddany firmowym „kejsom” „FTE” również w domu musi „sfokusować się na taskach” („skupić się na zadaniach”). Język polski powoli przestaje się być językiem polskim. Staje się hybrydą, dziwnym tworem łączącym angielskie słownictwo z polską deklinacją. Dopóki korpomowa służy określonym celom, przyspiesza komunikację (wiadomo – „deadline”…), dopóty nikt nie będzie kwestionował zasadności jej użycia. Gdy dzieje się jednak tak, że zamiast językiem polskim posługujemy się ponglishem bez wyraźnego uzasadnienia, wówczas wbijamy kolejny gwóźdź do trumny z napisem „piękna polszczyzna”.
Joanna Gruszczyńska